CHUDY WAWRZYNIEC 2016
Śliska, lodowata breja wlała mi się do buta, a ja poczułem, że ten (razem ze znajdującą się w nim stopą, a dalej resztą nogi) ześlizguje się po błocie zupełnie nie tam gdzie trzeba. Zdążyłem pomyśleć tylko jedno słowo (zaczynające się na „Q”) zanim wyłożyłem się jak długi w wielkiej, brunatnej kałuży na środku drogi…zimno, mokro i leje na łeb… a może by już tak zostać i się nie podnosić…
KRÓTKO O BIEGU
Na Chudego Wawrzyńca trafiłem w 2015, kiedy szukałem sobie nowego wyzwania. Zaciekawiła mnie nowatorska forma biegu, gdzie na 42. kilometrze sam dokonujesz wyboru – czy biegniesz trasę krótszą (50+ km) czy dłuższą (80+ km). Nie znałem jeszcze swoich możliwości więc takie rozwiązanie bardzo do mnie przemawiało. Wtedy skończyło się na 53 km w najgorętszy dzień roku – ukończyłem bieg, ale czułem się jak skwarka na patelni – „Chudy” mnie przeżuł i wypluł.
Mimo to, Beskid Żywiecki niezwykle mi się spodobał. Postanowiłem tu wrócić i zaliczyć trasę 80+, dlatego zapisałem sobie w kalendarzu dzień kiedy rozpoczynały się zapisy na kolejną edycję i bez wahania kliknąłem przycisk rejestracji.
Trasa biegu rozpoczyna się w niewielkiej miejscowości Rajcza, prowadzi szlakami turystycznymi przez szczyty Beskidu Żywieckiego, kończąc się w Ujsołach (ok. 4 km od Rajczy). Profil trasy, wyglądający prawie jak wykres EKG, dość dobrze obrazuje to, z czym będzie trzeba zmierzyć się na trasie. Do pokonania jest 10 znaczących szczytów (6 na trasie „krótkiej”), w tym osławiony Oszust – gliniaste i śliskie podejście, gdzie – jak reklamują organizatorzy – „nawet najtwardsi będą musieli podpierać się nosem”. Ostatnie kilometry to przyjemny zbieg zakończony krótkim slalomem między domami i metą za mostkiem w Ujsołach.
RELACJA
W kuchni harmider. Czajnik pluje parą, drzwi lodówki trzaskają, strzelają sztućce i już po chwili ekipa, jak z kolonii, zajada śniadanie – o 03:00 w nocy. Potem cała banda w kolorowych, obciskających ubraniach, z dziwnymi plecaczkami i lampkami na czole, rusza w kierunku centrum Rajczy. Na miejscu jest już kilkaset podobnych dziwolągów – wszyscy pląsają, truchtają i śmieją się wesoło pomimo pogody, która nie wiadomo co szykuje. Jest mglisto i delikatnie siąpi.
A potem jest odliczanie…3…2…1…Ruszyli! Żwawo, a jak! Przecież na pierwszych kilometrach trasa dwukrotnie przecina tory. Wprawdzie jeszcze nigdy żaden pociąg nie zatrzymał peletonu (o 04:00 rano), ale legenda straszy co roku.
Po chwili wbiegamy na czerwony szlak i zaczyna się zabawa. Pierwsze podejście na Rachowiec jest długie, ale w nogach czuć świeżość, wiec to tylko formalność. Zaraz po 05:00 moim oczom ukazuje się znajoma konstrukcja wyciągu narciarskiego – jestem na Rachowcu. Zaczynam zbiegać po mokrej, śliskiej trawie i już wiem, że dzisiaj nie będzie ścigania na zbiegach – chciałbym jednak zachować wszystkie zęby aż do końca.
06:10 – bach! Kikula zdobyta. Pół godziny przed zaplanowanym czasem. Wciągam baton energetyczny i śmigam dalej. Miałem zacząć spokojnie żeby zachować siły na później. Gdzie tam! Dobrze się biegnie, to co się będę oszczędzał. Tylko z tyłu głowy coś podpowiada, że to może nie jest najlepszy pomysł…
Peleton już się ładnie rozciągnął. Cały czas mam kogoś przed i za sobą, ale można biec swoim tempem, nie przytrzymywany przez nikogo. Podejście na Wielką Raczę pamiętam bardzo dobrze z ubiegłego roku – jest dość strome, ale w miarę krótkie. Końcówka jest bardzo charakterystyczna, bo ścieżka prowadzi przecinką, na granicy drzew, a wolna przestrzeń wypełniona jest paprociami. Koniec zmagania wyznaczają kamienne stopnie prowadzące do schroniska.
W schronisku szybko uzupełniłem wodę i ruszyłem dalej. 26 km w nogach jak na razie nie sprawiło bólu, zwłaszcza, że pilnuję jedzenia co ok. 40-50 minut. Ciągle pada deszcz, wszędzie mgły i raczej widokami nie można się nacieszyć – tym bardziej, że co chwilę muszę przecierać zaparowane i mokre okulary… Za to nie chce się tak bardzo pić. W ubiegłym roku do tego miejsca wypiłem już 1,5 l wody – teraz ledwie połowę z tego, a i to w siebie wmuszałem – zdaję się, że wodę przyswajam przez skórę…
Z Wielkiej Raczy szlak prowadzi na Jaworzynę – sam szczyt trasa obiega, więc jedynym wyznacznikiem zaliczenia tego punktu są cyferki na zegarku, które wbijają u mnie 1159 m n.p.m. Ta górka to tylko formalność na drodze do przełęczy Przegibek i pierwszego uzupełnienia prowiantu. Robi się coraz bardziej błotniście, a w butach już od dawna chlupie.
Do Przegibka zbiegam bez większych przeszkód. W schronisku uzupełniam wodę i spędzam kilka minut pod namiotem, racząc się drożdżówkami i owocami, ale przede wszystkim ciesząc się, że wreszcie nie pada na łeb. Niestety, trzeba ruszać dalej. Przecieram okulary i idę nawilżać się dalej…
Zasłyszane na trasie:
- „Lecisz krótką czy długą trasę?”
- „Krótką – zmęczony robotą jestem”
Idzie kryzys… tak, czuję go dobrze. Wielka Rycerzowa jest chyba pierwszym poważnym wyzwaniem, m.in. dlatego, że w nogach już jest blisko 40 km a tu trzeba po błocie do góry… W niektórych momentach trzeba zejść ze ścieżki żeby w ogóle móc podejść do góry, bo główne, wydeptane podejście, powoli zamienia się w błotną ślizgawkę. Co z tego, że moje Brooksy mają bieżnik górski, kiedy wszystko zaklejone jest warstwą błota. Podchodząc pod sam szczyt, na którym znajduje się rozejście tras, zastanawiam się czy aby na pewno nie skrócić sobie rozrywki… ale nie! Przyjechałem tu zmierzyć się z Oszustem! Na pytanie wolontariuszki „w prawo czy w lewo?”, bez wahania odpowiadam „w prawo – po to tu przyjechałem”. Drgnąłem nieco tylko w momencie kiedy za sobą usłyszałem ostrzeżenie „Uwaga, jak już zbiegniecie z góry, to nie ma powrotu”… O co jej chodzi?
Szybko się dowiedziałem. Zbieg – nie, zejście – nie, zjazd w dół po liściach i błocie jest taki, że nawet bym nie pomyślał o wracaniu tą samą drogą. Cóż, trzeba napierać dalej. Tylko jakoś brakuje mocy. Dodatkowo, skończyły się oznaczenia trasy. Od tego momentu trasę wyznaczają słupki graniczne i niebieski szlak. Brnę przed siebie, ale czas jakoś dziwnie zwolnił. Coraz częściej patrzę na zegarek, a kilometry nie chcą uciekać. Biodra i uda palą. Przyszedł kryzys. I to jeszcze przed największym wyzwaniem. Nie ważne, jak dobrze pilnujesz jedzenia i nawadniania – kryzys to coś, co prędzej czy później dopada każdego. Na szczęście, każdy kryzys kiedyś się kończy. Wyczekuję tego momentu z utęsknieniem… aż tu nagle wyrasta przede mną prawie pionowa ściana… To na to mam się wspiąć?! Ożeż ty…
„TO JEST ULTRAMARATON. MUSI BOLEĆ” (by Krzysztof Dołęgowski)
„130 metrów próby charakterów” – Tak brzmi opis tego punktu na profilu trasy 80+. Bardziej trafne byłoby „130 metrów ściany płaczu”. Tym bardziej, że to miejscami rzeczywiście przypomina to ściankę wspinaczkową. Stopa za stopą, kroki stawiałem z taką uwagą, jakby od każdego zależało moje życie, a kilkakrotnie miałem śmierć w oczach tracąc równowagę na błocie. Achillesy wyły z bólu przy każdym kroku. Jakikolwiek wystający korzeń czy kamień był zbawieniem. W końcu wdrapuję się na szczyt. Te 130 m zajęło mi ok. 20 minut. Skoro to nie był Oszust, to jak będzie wyglądało tamto podejście?
…NAWET NAJTWARDSI BĘDĄ MUSIELI PODPIERAĆ SIĘ NOSEM...
…dobrze brzmi, ale to przecież tylko chwytliwe hasełko wydrukowane na profilu trasy… Otóż nie, tu naprawdę każda część ciała się przydaje. Środkiem nawet nie ma co się wspinać – jedno błoto… jakby ktoś specjalnie polewał szlak przez kilka nocy z rzędu. Stając u podnóża Oszusta włącza się człowiekowi „deja vu” a nadzieja zamiera. Świtkowa odbiera chęć walki, a ledwie chwilę później dostajesz powtórkę z rozrywki.
Tutaj już stopy stawiam bokiem, bo obawiam się, że achillesy, napięte do granic możliwości, zaraz strzelą i dostanę w pysk własnym ścięgnem. Uda rwą i bez podpierania się rękoma odmawiają współpracy. W agonii wyszukuję czegokolwiek, co daje złudzenie stabilności i mozolnie wspinam się na górę. Podejście zajmuje wieczność, ale w końcu się udaje. Zmordowany, dochodzę do szczytu punktualnie o 11:00.
Za Oszustem muszę złapać oddech. Dopiero po dłuższej chwili zmuszam się do truchtu i ostrożnie zbiegam ze szczytu. Te dwa podejścia wyssały ze mnie wszystkie siły. Jest 52. kilometr (mógłbym już być na mecie…) Czuję jak zbliża się kolejny kryzys. Wprawdzie mam ze sobą tabletki kofeinowe i przeciwbólowe, ale to zawsze jest ostateczność – nienawidzę zagłuszać tego, co mówi mi organizm…. Chyba zaczyna mocniej padać deszcz… tak, po chwili już leje równo.
„TEREN JEST ŁAGODNY I OSŁONIĘTY OD SŁOŃCA. TU PRAWIE NIE MA KAMIENI. ALE PROBLEMEM MOŻE BYĆ ŻAR POŁUDNIA”
…Osłonięty od słońca, ale nie chroni przed deszczem. Kamieni może nie ma, ale za to błota po pachy… żar południa? No chyba sobie jaja robicie… Jestem cały mokry, zmarznięty i targa mną „kryzys gigant”… a tu jeszcze ten wślizg do kałuży… w dupie to mam, nie wstaję! Poleżę sobie, aż mnie ktoś znajdzie…
Ale za 3 kilometry jest Przełęcz Glinka – Oaza z kanapkami, drożdżówkami i gorącą herbatą. No dobra, wstaję. Powoli brnę do przodu, człapiąc w kałużach (już od dawna nie próbuję ich omijać) a deszcz zmywa ze mnie błoto – przynajmniej na tyle się przydał. Od słupka do słupka… Do Glinki dobiegam po czasie, który zdawał się wiecznością. Niewielki namiot na parkingu przy ulicy nie przystawał do mojego wyobrażenia oazy spokoju – jedynego, co trzymało mnie na nogach… ale cóż – przynajmniej się rozgrzeję herbatą…
Herbaty brak. Nie wiem czy to moja wyobraźnia, czy rzeczywiście ktoś rozpuścił paskudną plotkę o tej gorącej herbacie. Wkurzony uzupełniłem bidony, zjadłem bułkę z serem, potem drożdżówkę, jeszcze kilka owoców, jakieś ciasteczka. Poczułem się lepiej. Jeszcze tylko 24 km. Podzieliłem sobie to w głowie na dwa odcinki po 10 km. Pierwszy pod górę, drugi będzie z górki. A te ostatnie 4 km już się nie liczą.
PRZEJAŚNIA SIĘ
Dosłownie i w przenośni. Po najedzeniu się w punkcie żywieniowym wróciły mi siły i chęć walki. Mimo, że teraz czekała mnie jazda w górę, a nogi miałem jak z drewna, wiedziałem, że to już końcówka – ostatnie dwa podejścia. Na Hrubą Buczynę dostałem się bez większych przygód – poza samą końcówką, całość była dość łagodna. Pamiętam za to zbieg po bardzo grząskim terenie. Przez dobre kilka kilometrów biegnie się po mokrych, śliskich deskach, rozłożonych nad mokradłami – w taką pogodę to nie jest ani fajne, ani bezpieczne. Po chwili droga zaczyna się piąć w górę i jest już sucho. Na Trzech Kopcach dostałem czarną opaskę z oznaczeniem dystansu 80 km, a miła wolontariuszka (w pelerynie przeciwdeszczowej i folii NRC) potwierdziła gdzie i jakimi szlakami mam się teraz kierować. Z powrotem pojawiły się oznaczenia trasy w postaci białych taśm organizatora.
Zaczyna się przejaśniać i po raz pierwszy mogę zauważyć krajobraz dookoła. Dobrze, że chociaż pod Koniec Beskidy pokazały swoje piękno. Na Hali Lipowskiej jest już naprawdę pięknie. Odczekałem jeszcze chwilę zanim zdjąłem kurtkę przeciwdeszczową (bałem się, że znowu się wychłodzę) i ruszyłem w dół – ostatni odcinek. Łagodnie i przyjemnie. Niekiedy nawet udaje mi się rozpędzić. Mijam kilku biegaczy i sporą ilość turystów. Niektórzy dopingują, inni zagadują.
Mijając jedną parę usłyszałem komentarz dziewczyny do swojego chłopaka: „Widzisz? On po 80 kilometrach wygląda lepiej niż Ty!” Oj, musiał się chłopak ostro narazić…
Ostatnie 5 kilometrów to już było odliczanie. Każdy kilometr był oznaczony i z każdym kolejnym wstępowały we mnie nowe pokłady energii. Zbiegając polną drogą słyszę już zgiełk na mecie. Wbiegam pomiędzy pierwsze zabudowania i widzę kolorowe strzałki kierujące wąskimi uliczkami do mety. Zadziwiające, ile jeszcze człowiek ma w sobie energii po 84 km biegu. Puściłem się pędem (tzn. dla mnie to było „pędem” – z boku pewnie wyglądało to jak babciny trucht) i wypatruję mostka oznaczającego koniec mordęgi. Jest! Jeszcze tylko przez mostek… i meta! Zatrzymując się widzę na wyświetlaczu 11:41:48! Ale to już nieważne – wreszcie mogę zjeść i odpocząć…
ORGANIZACJA I PODSUMOWANIE
Trasa 50+ jest świetną propozycją dla kogoś, kto chciałby po raz pierwszy spróbować górskiego ultra. Stanowi wyzwanie, ale jest do przeżycia. Natomiast trasa 80+ to już jest sadyzm w czystej postaci. Ale bez tego sadyzmu nie byłoby co opowiadać. Nie jest to według mnie trasa do bicia rekordów czasowych, ale na pewno daje poznać swoje granice i zapada głęboko w pamięć. A co dopiero przy lepszej pogodzie!
Kilka słów należy powiedzieć na temat organizacji całego wydarzenia. Biuro zawodów zorganizowane było w szkole w Ujsołach, zaraz obok mety biegu. Wydawanie pakietów szło bardzo sprawnie, pomimo dużej kolejki zaraz przed odprawą. Pakiety startowe jak zwykle mile zaskakują, ale nie dla nich biegniemy i nie będę reklamował biegu pakietem startowym. Kto był – wie, że warto.
Sama odprawa bardzo merytoryczna, ale nie pozbawiona humoru. Wszystkie ważne informacje zostały przekazane jasno i klarownie. Oznaczenie trasy w mojej ocenie było bardzo dobre. Nieco obawiałem się odcinka bez dodatkowych taśm organizatorskich, ale oznaczenia za pomocą słupków granicznych (na odprawie wyjaśniono dokładnie jak je czytać) oraz oznaczeń niebieskiego szlaku były całkowicie wystarczające. Kluczowe momenty zostały doznaczone i naprawdę ciężko było zgubić trasę.
Punkty żywieniowe były świetnie wyposażone. Było słono, było słodko, wszystkiego pod dostatkiem. Tylko ta herbata w Glince… może to była tylko plotka i nie było to planowane w ogóle, ale przydałaby się niesamowicie.
Żeby być sprawiedliwym, muszę się przyczepić do jednej, jedynej rzeczy – posiłku wegańskiego. Podczas rejestracji każdy zaznaczał jaki posiłek wybiera. Niestety, kiedy dobiegłem do mety, okazało się, że wersja wegańska się skończyła… OK, rozumiem, gdybym dobiegł na szarym, szarym końcu, ale po mnie dobiegło jeszcze ok. 200 osób. Poza tym, czemuś służyło to okienko w formularzu rejestracyjnym, nie? Cóż, niby drobiazg – zjadłem kaszę jęczmienną z sałatką i było OK… ale chciałoby się po tych wszystkich batonach i drożdżówkach przekąsić pełny, fajny posiłek. No i w pamięci zostało, że ktoś tu dał ciała ;-)
DANE I LOGISTYKA
Dystans: 84,3 KM
Przewyższenie: +3563/-3547 m
Spalone kalorie: 4397 kcal
Średnie tempo: 8:20 min/km
Punkty żywieniowe:
1. Przełęcz Przegibek 37,8 km – woda, izotonik, banany, pomarańcze, arbuzy, ciastka, drożdżówki, jagody ze śmietaną, bakalie
2. Przełęcz Glinka, 60,5 km – woda, izotonik, batony i żele Ettix, banany, pomarańcze, arbuzy, ciastka, kanapki, kabanosy, drożdżówki
- Sprzęt:
- buty: Brooks Cascadia 11
- odzież: skarpetki Injinji 5-palców, opaski kompresyjne na łydki CEP, getry trailowe Kalenji, koszulka Brubeck 3DPro, chusta Buff, plecak Dynafit Enduro 12
- plecak: butelka z izotonikiem 0,55l, 3 softflaski o,5l z wodą, folia NRC, kurtka przeciwdeszczowa Inov-8, czołówka Petzl NAO, chusteczki higieniczne, podstawowa apteczka, telefon, powerbank, mapa, profil trasy, chusta buff, rękawki brubeck
- Jedzenie (~3135 kcal):
- Przed startem: kasza manna z bakaliami, kawa = ~350 kcal
- na trasie: 4 kanapki (masło orzechowe, ser + awokado) (~950 kcal), bułka z serem (~220 kcal) 5 batonów energetycznych (895 kcal), 1 żel ettix (96 kcal), 1 banan (~114 kcal), 2 małe drożdżówki (~210 kcal) = ~2485 kcal
- posiłek regeneracyjny: kasza jęczmienna z surówką = ~300 kcal
- Nawadnianie (~340 kcal):
- 2,5 l wody (uzupełniana na każdym punkcie odżywczym)
- 1,5 l izotoniku (uzupełniany na każdym punkcie odżywczym) = ~340 kcal
STATYSTYKI
W biegu wzięło udział 797 osób, z czego 519 osób pokonało Chudego 50+, a 255 osób wybrało trasę 80+. Nowy dystans 21 km (Mała Rycerzowa) pokonało 105 uczestników. Ja ukończyłem trasę 80+ na 60. pozycji OPEN (58/233 w kategorii M) z czasem 11:41:48. Tu znajdują się wyniki trasy 80+.
Wyniki najlepszych przedstawiają się następująco:
Mężczyźni:
1. Žlabys Vaidas – 07:52:52
2. Maciejowski Maciej – 08:18:40
3. Bętkowski Piotr – 08:42:30
…
60. Marcin Suski – 11:41:48
Kobiety:
1. Majer Ewa – 10:20:38
2. Matuła Ewelina – 11:20:24
3. Kwiatkowska Kinga – 11:47:08
Jeśli uważasz, że ten artykuł jest interesujący, podziel się nim z innymi, korzystając z przycisków mediów społecznościowych pod tekstem. Jeśli nie chcesz się dzielić, może przynajmniej go polubisz? 🙂