…Pstryk… czuję się jakby ktoś mi wyłączył prąd. Podchodzę kilka kroków do góry i muszę odpocząć. W głowie szumi, czoło zalewa zimny pot, a w żołądku buzuje cola zmieszana z batonikami, bananami, ciasteczkami itp. Każdy krok wymaga maksymalnego wysiłku – jakby ktoś mi włożył 100-kilogramowy menhir na plecy – tylko, że ja nie jestem Obelixem…
KRÓTKO O BIEGU
Ktoś kiedyś wspominał mi o Koral Maratonie w Krynicy… weszło jednym uchem, wyszło drugim. Aż, w zeszłym roku, usłyszałem ponownie o Krynicy. Okazało się, że tam jest organizowany cały wielki Festiwal Biegowy. W sumie ponad 30 konkurencji w ciągu 3 dni. Wielka impreza biegowa – jak mogłem ją przegapić!?
Postanowiłem, że w tym roku Festiwal Biegów w Krynicy znajdzie się w moim kalendarzu biegowym – tak też się stało. Wybrałem średni dystans – 64 km. Jest to część całego dystansu Biegu 7 Dolin, który w pełnym wydaniu obejmuje 100 km. Jednak, mając w planie jeszcze inne biegi w niedługim odstępie czasu, pomyślałem, że to będzie dobry wybór na zapoznanie się z trasą i całą imprezą.
Trasa 64 km prowadzi z Rytra (parking przy hotelu Perła Południa), na Wielką Przehybę, znanym mi szlakiem (z Biegów w Szczawnicy) przez Radziejową, Wielki Rogacz, aż do przełęczy Obidza, przez Eliaszówkę do Piwnicznej. Dalej przebiega przez Łomnicę, Wierchomlę, Szczawnik, Runek i już w dół aż na deptak w Krynicy. Całkiem spory kawałek z niezłymi przewyższeniami, bo ok. 3000 m w górę.
RELACJA
Pobudka o 05:50. Dziwne, zazwyczaj wstaję na biegi w środku nocy, a tu wstaję niewiele wcześniej niż normalnie. Na zewnątrz wydaje się ciepło, ale wszystko przykryte mgłą. Szybkie śniadanie i w drogę. W aucie jeszcze raz przeglądam profil trasy, na którym wyznaczyłem sobie gdzie i kiedy teoretycznie powinienem się zjawić.
W Rytrze nie trzeba szukać startu. Wystarczy podążać za sznurkiem biegaczy – to zawodnicy 100-kilometrówki, którzy dobiegają do przepaku, a ten jest punktem startu dystansu 64 km. Ruszamy punktualnie o 08:00 w 3 falach z 2-minutowym odstępem. Wszystko dlatego, że zaraz za Rytrem jest wąski kawałek, gdzie podobno zwykle się korkuje.
Pierwsze kilometry, chociaż zaczynamy ostro pod górę, jak zwykle lecą szybko. Co chwila wyprzedzamy jakiegoś „żółtego” albo „czerwonego” (każdy dystans miał inny kolor tła na numerach startowych: 100 km – żółty, 64 km – niebieski, 34 km – fioletowy, Iron Run – czerwony) – cóż, oni już mają trochę kilometrów w nogach, a my jesteśmy świeżutcy. Do schroniska na Przehybie docieram o 09:14 – jak zwykle, przed czasem.
ZNANYM SZLAKIEM
Schronisko widać z daleka – wieża radiowo-telewizyjna jest bardzo charakterystycznym punktem. Szybko zbiegam do schroniska, uzupełniam płyny i dalej w drogę. Stąd, aż do przełęczy Obidza trasa jest znajoma, więc biegnie się przyjemniej. Jest to najdłuższy odcinek pomiędzy punktami żywieniowymi (21 km) i trochę obawiam się o wodę, zwłaszcza, że robi się gorąco.
Biegnie się lekko, bo po zdobyciu Radziejowej jest przeważnie płasko albo w dół. Aż do samej przełęczy Obidza, gdzie dobiegam znowu z kilkuminutową rezerwą czasową. Tu kończy się znajomy teren, za to zaczynają się najprzyjemniejsze krajobrazy. Niebo jest bezchmurne a panorama przepiękna. Mijam polany pełne pasących się owiec, a na bardziej odsłoniętych odcinkach podziwiam rozciągające się dookoła widoki. Później wbiegamy w las i tak zbiegamy, bezpiecznie chronieni przed rozkręcającym się słońcem, aż do Piwnicznej.
Na asfaltowym kawałku Przed samą Piwniczną trochę podpieka, ale podeszwy jeszcze się nie topią. W mieście wiwaty i doping – nogi same niosą do przepaku. Szybka kontrola – 30 km w nogach, 10 minut rezerwy czasowej, woda jeszcze chlupie w plecaku.
…jest dobrze – teraz czas na wyżerkę: kawałek banana, może jakieś ciasteczko… drożdżóweczki… Nie zapomnij napełnić wody i izo. O! A tu ziemniaki z solą – no tego sobie nie poskąpię… jeden, drugi… ah! jeszcze trzeci… uffff… nie za dużo tego dobrego?
…AŻ TU ZA ZAKRĘTEM…
Biegnę sobie ulicą, prosto jak okiem sięgnąć, a tu policjant każe skręcić w prawo za budynkiem z tej pięknej, płaskiej drogi. No dobra, jak w prawo to w prawo. Zawijam za budynkiem… staję w miejscu i zadzieram głowę do góry…
…oszzzz, K**a! Ale podjazd… No to będą mieli niespodziankę Ci co startują zaraz za nami (dystans 34 km). Rozpędzą się lekko na pierwszym kilometrze, a tu za zakretem takie jajko niespodzianka…
Stromy i długi odcinek pnie się do góry zawijasami, co wydłuża jeszcze tę udrękę. Słońce dopieka coraz mocniej, wysysając wszystkie siły. Przypomina mi się Chudy Wawrzyniec sprzed roku, kiedy to zostałem przesmażony na skwarkę, a na mecie dochodziłem do siebie w strumieniu chyba bitą godzinę. Byle jakoś do Wierchomli…
…Nareszcie Wierchomla… kolejny punkcik żywieniowy… byle nie zamarudzić za długo – uzupełnić płyny, wrzucić coś do żołądka, drożdżówka w łapę i ogień. Teraz będzie to podejście, o którym wszyscy mówią od startu… zaraz, kto mi włożył w dłoń tę colę? Nieważne, każde węgle się przydadzą…
Podejście na Wierchomlę podobno jest najgorsze. W nogach ponad 40 km, nad głową żar południa i bardzo nużące podejście wzdłuż kolejki na szczyt. Z początku, w cieniu drzew, idzie się jeszcze jeszcze. Zaraz jednak wychodzimy na pełne słońce, po czole zaczyna płynąć, powietrze dookoła faluje i…
…PSTRYK…
Czuję się jakby ktoś mi nagle odłączył prąd. Podchodzę kilka kroków i muszę stanąć. W głowie szumi, czoło zalewa zimny pot, a w żołądku buzuje cola zmieszana z batonikami, bananami, ciasteczkami i kto wie czym jeszcze. Każdy krok wymaga maksymalnego wysiłku – jakby ktoś mi włożył 100-kilogramowy menhir na plecy – tylko, że ja nie jestem Obelixem… Do tego mi się ucho zatkało i nieprzyjemny, tępy odgłos własnego oddechu drażni na każdym kroku.
Dwa kilometry w górę zajęły mi 33 minuty. Przez ten czas wyprzedziła mnie masa ludzi, a ja mogłem tylko patrzeć na nich jak zbolały pies. Po raz pierwszy w życiu pojawiła mi się w głowie myśl, że mogę nie dobiec do mety. Dochodząc do szczytu nie czułem żadnej ulgi – nie miałem na to sił. Mogłem tylko iść i dochodzić powoli do siebie…
…ja pier****! Dobra, uspokój się i ogarnij… przeżarłeś się i doprawiłeś colą. Za chwilę Ci przejdzie. Napij się wody żeby rozcieńczyć soki żołądkowe, to łatwiej sobie żołądek poradzi. Spróbuj potruchtać – krew szybciej zacznie krążyć i rozkręcisz się… k**wa, jeszcze na dokładkę kolka… pięknie… i to przeklęte ucho nie chce się odetkać… pij, cholera tę wodę…
Na szczęście do Szczawnika jest już w dół i po chwili lekki trucht jest do zniesienia, chociaż kolka nie chce puścić. Jednak z czasem jest coraz lepiej. Ostatnie podejście jest długie, ale nie tak strome. Trochę idę, trochę truchtam i jakoś to jest. I nagle…
PSTRYK!
Wyprostowałem się i nabrałem jakoś tak więcej powietrza w płuca… uffff… Ktoś znowu włączył światło. To jest ten moment, w którym albo organizm przełącza się na inne paliwo (tłuszcz) albo ciało się wyłącza i przestaje narzucać ograniczenia, a od teraz biegnie się już głową. Jakby nie było, można znowu biec.
Bacówka nad Wierchomlą to ostatni punkt żywieniowy. Uzupełniam płyny i pozwalam sobie na ćwiartkę banana – nic więcej. Nie chcę nadwyrężać starganego żołądka. Jeszcze kilka kilometrów łagodnego podbiegu a potem już prawie cały czas w dół. O dziwo, pomimo potężnego kryzysu i okropnej straty czasu, Na Runek wbiegam 10 minut wcześniej niż planowałem. Ależ byłby czas gdyby nie ta cola…
BYLE DO METY
Do samej Krynicy jest prawie ciągle z górki. Kilka krótkich podejść już nic nie znaczy – cały czas liczę, o której mogę wbiec na metę i za nic nie chce mi wyjść 16:30. O 15:58 dostaję sms od, że Gosia już czeka na mecie. To daje mi kopa. Próbuję wykrzesać z siebie jeszcze jakieś iskry – każda sekunda się liczy. Powoli nabieram tempa i doganiam kolejnych biegaczy. Zaczynam ich mijać i to dodaje mi jeszcze energii. W pewnym momencie, ok. 60-tego kilometra zaczynam słyszeć gwar na mecie. Już blisko.
Kiedy wbiegam na asfalt, już wiem, że to koniec. Nie mam sił na finiszowanie, ale jeszcze trochę przyspieszam i próbuję utrzymać sensowne tempo. Wpadam na deptak i biegnę długą aleją wśród dopingujących ludzi. Widzę metę! Uda się! Jeeeeest! Zadanie wykonane! Dobiegam o 16:26!
ORGANIZACJA
Kilka słów o organizacji. Przede wszystkim, Festiwal Biegów w Krynicy to ogromne przedsięwzięcie, dlatego ciężko oczekiwać, że wszystko będzie idealnie. Jak na taką wielką imprezę, oceniam organizację naprawdę pozytywnie. Najważniejsze rzeczy zostały dopilnowane:
- oznakowanie trasy – było naprawdę świetne. Nie ma co się obawiać nieznajomości trasy. Po pierwsze, jest dobrze oznakowana. Po drugie, ilość uczestników gwarantuje, że zawsze masz kogoś przed sobą.
- start falowy – w Rytrze start był zorganizowany falowo, co było dobrym pomysłem na rozciągnięcie grupy i pozwoliło każdemu biec swoim tempem, bez zbytniego korkowania na wąskich odcinkach
- zabezpieczenie trasy – W każdym newralgicznym miejscu były osoby wskazujące odpowiedni kierunek. Na punktach żywieniowych była odpowiednia ilość wolontariuszy gotowych do pomocy. W miejscach, gdzie trzeba było przebiec przez ulicę, policja zabezpieczała miejsce i było bardzo bezpiecznie.
- punkty żywieniowe – aż za dużo, jak na mój gust. Niemniej na pewno sporo osób to cieszyło. Brakowało mi tylko zwykłych bułek z serem, ale za to były gotowane ziemniaki z solą. Poza tym słodyczy do woli.
Punkty, gdzie (w mojej ocenie) organizacja zawiodła, to:
- odbiór pakietów startowych -tu był trochę bajzel. Ludzie byli obsługiwani chaotycznie, a w moim pakiecie startowym znajdowały się numery 3 różnych uczestników. W efekcie musiałem otrzymać całkiem nowy numer
- obieg informacji – wolontariusze na mecie powinni być poinformowani gdzie są najważniejsze dla biegaczy rzeczy po zakończeniu – nikt nie wiedział, gdzie odebrać koszulkę finishera, gdzie jest posiłek regeneracyjny i lody do odbioru. Po przebiegnięciu 64 i więcej kilometrów, naprawdę nie chce nam się jeszcze nabijać kolejnych w poszukiwaniu jedzenia…
- posiłek regeneracyjny – to najsłabszy punkt! Po dobiegnięciu do mety dostałem wodę i banana. OK. Ale na gwarantowany posiłek regeneracyjny kazano mi czekać do 18:00! To jest słabe. Gdybym przybiegł pierwszy – to inna bajka. Ale przede mną przybiegło naprawdę sporo osób. Jeśli się oferuje posiłek regeneracyjny, powinien być dostępny dla wszystkich…
DANE ILOGISTYKA
Dystans: 64,4 KM
Przewyższenie: +2767/-2609 m
Spalone kalorie: 3347 kcal
Średnie tempo: 7:51 min/km
Punkty żywieniowe:
1. Schroniska Hala Przehyba (11. km) – banany, ciastka, pomarańcze, rodzynki, cukier, sól, morele, woda, izotonik
2. Piwniczna-Zdrój – przepak (30. km) – banany, ciastka, drożdżówki, ziemniaki pomarańcze, rodzynki, cukier, sól, morele, woda, izotonik, cola
3. Mała Wierchomla – przepak (41. km) – banany, ciastka, drożdżówki, ziemniaki pomarańcze, rodzynki, cukier, sól, morele, woda, izotonik, cola
4. Bacówka nad Wierchomlą (52. km) – banany, ciastka, drożdżówki, ziemniaki pomarańcze, rodzynki, cukier, sól, morele, woda, izotonik, cola
- Sprzęt:
- buty: Brooks Cascadia 11
- odzież: skarpetki Injinji 5-palców, opaski kompresyjne na łydki CEP, getry kompresyjne Compressport Trail Running Short V2, opaska Compressport On/Off, koszulka Brubeck 3DPro, plecak Dynafit Enduro 12
- plecak: butelka z izotonikiem 0,55l, softflask o,5l z wodą, folia NRC, kurtka przeciwdeszczowa Inov-8, chusteczki higieniczne, telefon, powerbank, mapa, profil trasy, chusta buff, rękawki brubeck
- Jedzenie (~2680 kcal):Przed startem: kasza manna na mleku, kawa = ~280 kcal
- na trasie: 3 małe ziemniaki (~200 kcal), 4 batony energetyczne (~710 kcal), 2 banany (~300 kcal), 1,5 małej drożdżówki (~310 kcal), garść suszonych moreli (~250 kcal) = ~1770 kcal
- posiłek regeneracyjny: cannelloni ze szpinakiem i ricottą, lody Koral = ~630 kcal
- Nawadnianie (~300 kcal):
- 2,5 l wody (uzupełniana na każdym punkcie odżywczym)
- 1,5 l izotoniku (uzupełniany na każdym punkcie odżywczym) = ~300 kcal
WNIOSKI
Czas mógłby być dużo lepszy, gdyby nie zbyt gęsto ustawione punkty żywieniowe, z których korzystałem bez umiaru. Najgorsza była ta cola, która spowodowała spore sensacje żołądkowe (temperatura i zmęczenie też na pewno miały w tym swój udział). Z drugiej strony, punkty co 10 kilometrów spowodowały, że prawie nie ruszyłem swoich zapasów jedzenia i w zasadzie ani raz nie sięgałem do plecaka (chyba, że po profil trasy) – można było spokojnie wziąć pas z bidonami na taką trasę. Biegłoby się lżej.
Z każdym biegiem zyskuję coraz lepszą orientację w swoich możliwościach. Niemniej, analizując po biegu rozpiskę czasową zrobioną przed biegiem (tylko na podstawie profilu trasy, praktycznie bez znajomości tych szlaków), sam się sobie dziwię. Oto, co wyszło po Krynicy:
STATYSTYKI
W sumie w Festiwalu Biegów w Krynicy wzięło udział ok. 8 tys. zawodników w ponad 30 konkurencjach – od biegu na 300 m po 100 km. Do biegu 7 Dolin 64 km wystartowało 465 osób, z czego 399 dobiegło do mety. Ja ukończyłem trasę na 43. pozycji OPEN (22/141 w kategorii M30) z czasem 08:26:04. Tu znajdują się wyniki trasy 64 km.
Wyniki najlepszych przedstawiają się następująco:
Mężczyźni:
1. Jabłoński Artur – 05:41:38
2. Csaba Nemeth – 05:57:38
3. Gracz Bogusław – 06:04:51
…
43. Marcin Suski – 08:26:04
Kobiety:
1. Winiarska Katarzyna – 06:56:50
2. Kącka Anna – 07:00:01
3. Kantor Martyna – 07:09:35
Jeśli uważasz, że ten artykuł jest interesujący, podziel się nim z innymi, korzystając z przycisków mediów społecznościowych pod tekstem. Jeśli nie chcesz się dzielić, może przynajmniej go polubisz? 🙂