Bieszczadzka ultra wyrypa, czyli Bieg Rzeźnika Ultra 140

…Zagrzmiało po raz trzeci… Zatrzymałem się żeby złapać oddech i spojrzałem w górę zbocza – nie zdążę przed burzą. Wbiłem kijki w ziemię i wytargałem z plecaka kurtkę przeciwdeszczową. Wiatr szurnął koronami drzew. Ubrałem kurtkę i ruszyłem w górę. Trzy sekundy później ugiąłem się pod ścianą deszczu…i zgasłem…

O BIEGU

Biegu Rzeźnika nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. To impreza, która obrosła legendą, a w tym roku po raz trzeci organizowany jest cały Festiwal Biegu Rzeźnika, trwający pełen tydzień (10-17.06.2017). Festiwal rozrasta się w zawrotnym tempie i co roku pojawiają się kolejne biegi. Pełne „menu” można znaleźć na stronie głównej Biegu Rzeźnika.

W tym roku, nowością był Rzeźnik Enigma, w którym nie do końca wiadomo, ile jest do przebiegnięcia (między 25 a 35 km), jaka będzie suma podbiegów (między 1000 a 2500 m), ani nawet gdzie i kiedy rozpocznie się bieg (między 4:00 a 5:30, najdalej 35 km od Cisnej). Koncepcja ciekawa – zobaczymy jak się sprawdzi!

WARIACI  NA START

Są ludzie, którzy o godzinie 24:00 kładą się do ciepłego łóżka i idą spać… są też tacy, którzy w tym samym czasie – w getrach, z plecakami i latarkami czołowymi – odliczają ostatnie sekundy i ruszają w las gonić za niedźwiedziami. W czasie jednego biegu zobaczą jak słońce wschodzi i zachodzi (a niektórzy „szczęśliwcy” zaliczą jeszcze kolejny wschód słońca), by w końcu zatoczyć pętlę i wrócić w to samo miejsce… stoję właśnie pomiędzy takimi wariatami i czekam, aż Mirek Bieniecki „przywali z dwururki” i pośle nas w trasę.

Huk wystrzału rozdarł noc i ruszyliśmy! Pierwsze kilometry to spokojny rozbieg ulicą do pobliskiej Dołżycy, a potem już soczysty i krzaczasty teren. Czas mija szybko kiedy tniemy las niczym rozpędzony pociąg – pilnuję tylko żeby nie biec zbyt szybko i nie „zaklepać” nóg – muszą starczyć na 140 km. Bardzo lubię te pierwsze nocne kilometry biegane w grupie – jest adrenalina po starcie, poznaje się wtedy nowych ludzi, wariatów takich jak my… Wkrótce pojawiają się oświetlone namioty, wyglądające jak obóz badawczy po lądowaniu UFO, a ekipa z punktu na Radziejowej wita nas z ogromnym entuzjazmem, niespotykanym o 01:30 w nocy!

Po posileniu się, wybiegam z punktu i patrzę na moją czasówkę. Mam ją rozpisaną na 22 godziny biegu (wiem – optymistycznie!). Jak zwykle – jestem przed czasem. Wkrótce zaczyna się przejaśniać, a czerwień wypływa zza horyzontu. Najwspanialszy moment zastaje mnie na zbiegu do Polańczyka – mgły zalegające nad jeziorem i słońce chlapiące wszystkimi odcieniami czerwieni, nadają chwili magii. Takie widoki można znaleźć tylko w górach.

Widok na Polańczyk o wschodzie słońca

ŚNIADANIE, BASEN I SPA

W Polańczyku, punkt kontrolny zorganizowany został w Hotelu Skalny. Hotelowy ogródek został nieco zryty traktorowymi bieżnikami butów biegowych, a wewnątrz drogę wskazuje ścieżka błota i trawy, prowadząca wprost do hotelowej restauracji. Dobrze, że zwinęli dywany… Wbiegam do restauracji i czuję niejaki dysonans – stado ubłoconych dzikusów, rozkopujących grudki błota, nakłada sobie elegancko widelczykami warzywka i plasterki wędliny czy sera z polerowanych półmisków… jajecznicę pochłonąłem jeszcze człapiąc do stołu, kawę z filiżanki przełknąłem duszkiem (ale jak dżentelmen, z paluszkiem do góry), wtrząchnąłem jakieś warzywa, grzebnąłem w worku przepakowym i już szedłem do wyjścia… nie ma to jak eleganckie, hotelowe śniadanie ;)

Z hotelu, praktycznie od razu zanurzam się w las i wzdłuż linii brzegowej jeziora biegnę w stronę zapory w Solinie. Jestem najedzony i szczęśliwy – podziwiam słońce skrzące między drzewami i odbijające się od powierzchni jeziora.

Nad Soliną wbiegam pomiędzy zamknięte jeszcze sklepiki i smażalnie ryb (ot, cała miejscowa oferta gastronomiczna), a potem biegiem przez samą zaporę – bardzo spodobał mi się pomysł poprowadzenia trasy w ten sposób. Bo kto jeszcze może się pochwalić pobieganiem po zaporze o 05:30?!

Słońce między drzewami – bieg lasami do Soliny

PASMO UDRĘKI

Dwa batony później, w Polanie, jest kolejny przepak. Skorzystałem elegancko z „oferty gastronomicznej” i siorbnąłem sobie bulionu z makaronem, zagryzając solonymi orzeszkami. Uzupełniłem płyny, złapałem oddech i został po mnie tylko obłoczek wzbitego piachu. W nogach mam już blisko 70 km, ale dzięki temu, że wcześniej nie szarżowałem i pilnowałem jedzenia, kilometry umykają i nie czuję żadnych oznak kryzysu. A to już prawie połowa dystansu!

Słońce dogrzało i pojawiło się widmo skwierczenia na szutrowych drogach prowadzących do pasma Otrytu. Trasa wije się monotonnie, to w górę, to w dół. Żmudne 7 km trwa całą wieczność i nuży niczym „Kevin sam w domu”. Widok ciągle ten sam i tylko nadzieja, że kolejny zakręt jest już tym ostatnim. Wreszcie strzałka na drzewie wskazująca coś nowego… aha, to teraz trzeba się będzie wgramolić na Otryt…

Trochę bólu, sporo stęknięć i niewybrednych przekleństw później pojawia się szczyt. Wyłażę z lasu wprost na opalających się na ławce turystów, którzy przestają coś przeżuwać i patrzą się na mnie z otwartymi paszczami, niczym na jakiegoś dzikusa, który dotarł na skraj cywilizacji. Minąłem ich i poczłapałem wytartym szlakiem wzdłuż pasma Otrytu. Czuć w powietrzu żar południa, ale na szczęście gęsty las rozwija baldachim chroniący przed palącymi promieniami słońca. W pewnej chwili uświadamiam sobie, że oddycham bardzo płytko. Zaciągnąłem mocno powietrze w płuca… i aż się zgiąłem z bólu… kilkanaście godzin ciągłej pracy zgasiło moje miechy i dopiero po kilku głębokich wdechach i wydechach, zaczęły z powrotem tłoczyć powietrze jak trzeba. Żołądek też już wywiesza sztandary protestu przeciw cukrowi. Kompromis znajdujemy w bakaliach. Zaczynam się gubić na trasie, bo track w zegarku okropnie rozjeżdża się ze ścieżką, a oznaczenia znikają niekiedy na bardzo długi czas (czyżby to te zające, które zasmakowały w plastikowych taśmach?).

Przepak w Polanie

Punkt odżywczy na 87-mym, witam niczym oazę na pustyni. No i dupa! Nie mają izo – sama woda i Cola, której jakoś boję się ponownie testować (poprzednich testów nie wspominam dobrze), więc nabieram wody i zgarniam ze stołu żel ALE. Niby dotąd nie jadłem żeli, ale może taka konsystencja lepiej wejdzie. Droga do Sanu to kolejne 12 km szutrową drogą, lekko w dół… i co z tego, że w dół, kiedy tak wieje nudą… nic tylko kamyk, drzewo, kamyk, drzewo… O! znowu kamyk… monotonia otoczenia morduje wszelką motywację.

[the_ad id=”5860″]

NOWE ŹRÓDŁA ENERGII

I tak aż do samego punktu nad Sanem. Z trudem wciskam w siebie jeszcze jeden baton z kofeiną (małymi kęsami, jadłem go chyba z 20 minut), a potem żel – i ten wchodzi gładziutko. Fajny, cytrynowy, niezbyt słodki – oj, chyba polubię się z żelami ALE. Dostałem trochę paliwa i jakoś docieram do rzeki. Oczyma wyobraźni widzę smaczną, kojącą żołądek zupkę, albo inne lekkostrawne żarełko… a dostałem pieprzonego ziemniaka! Dosłownie – pieprzonego i jeszcze, jakby tego było mało, z dodatkiem ostrej papryki… przełykam dwa kęsy, krztuszę się i rezygnuję z dalszych prób. Chwytam dwie pastylki dekstrozy (znowu cukier? serio?) i szuram zesztywniałymi badylami z powrotem na szlak. Ssam pastylki dextro, dopóki nie rozpływają się w ustach, tak żeby żołądek już nie miał wiele pracy…

Tu też ostrzegają przed niedźwiedziami!

…Nagle, jakby ktoś podkręcił mi w oczach jasność i kontrast! To chyba ta dekstroza – dostałem takiego kopa, że przez dwie kolejne miejscowości (Terka i Bukowiec) przemykam na speedzie. Do mety zostało już mniej niż maraton, a czas mam całkiem niezły – na punkcie w Górzance (112. km) melduję się ok. 15:30. Miał to być tylko punkt z wodą, a tu miła niespodzianka! Dostaję kanapkę z wegańskim pasztetem! Gorąca, słodka herbata rozlewa się przyjemnie po żołądku, a ja ruszam w drogę z kanapką w dłoni. Niestety, kanapka ni cholery nie chce „wejść” – skończyło się na tym, że zjadłem pasztet, a bułką nakarmiłem wygłodniałe zające!

MAŁYMI KROCZKAMI

140 km nie biegnie się tak jak maratonu czy innego krótkiego biegu. Dystans trzeba sobie w głowie podzielić na krótkie odcinki. I tak, już od chwili jadę „od punktu do punktu”. Teraz celem jest Radziejowa. Zamknąłem już pętlę i teraz wracam tym samym kawałkiem, który biegłem nocą. Chmurzy się i przez chwilę kropi, ale pogoda wytrzymuje. Tylko wiatr zaczyna szarpać i szturchać… kolejne dextro dopala mnie i jakoś udaje mi się dotoczyć do punktu.

W Radziejowej już byłem, więc wiedziałem, że będę mógł się tu napić gorącej herbaty i zjeść snickersa (ha! Snickers jakoś wchodzi!). Dostaję worek przepakowy, z którego wyjmuję czapkę z daszkiem – w razie deszczu. Worek oddaję, dostaję jeszcze wyprawkę w postaci żeli ALE i tabletek dextro oraz solidnego, motywacyjnego kopa na drogę.  Jeszcze tylko dwie góry i będę w domu…

Po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że nie wyjąłem z przepaku zapasowej baterii do czołówki. O cholera! Teraz to już muszę zdążyć przed zmrokiem – bateria, którą miałem pokazywała 1/4 baterii – biednie to wygląda.

CHWILE GROZY

Pierwsza górka jakoś poszła. Z pomocą kijów wgramoliłem się na nią głośno stękając – napędzają mnie jeszcze gorąca herbata, dextro i bliskość mety. Cały czas powtarzam sobie, że z każdym krokiem jestem coraz bliżej. Działa nieźle. Docieram do podnóża Łopiennika. Jakieś buldożery rozjechały szlak, tworząc jedną, wielką breję – nie da się przejść suchą stopą. Pluskając i ciamkając butami w błocie, gramolę się spory kawałek, tylko dzięki kijom nie nurzając się cały w bagnie. Po chwili ślady buldożerów skręcają, a ja wreszcie mogę ruszyć normalnym szlakiem. Ostatni wysiłek, a potem już w dół.

Liście zadrżały pod przetaczającym się po wzgórzu grzmotem. „Nieee” – myślę – „wytrzymaj jeszcze chwilę… żebym dotarł na szczyt”. Przyspieszam, mocno wspierając się na kijach. Zaczyna kropić, ale po chwili przestaje. Może jeszcze dam radę. Byle szybciej. Rzucam wszystkie siły żeby wspiąć się na szczyt, tak, że mroczki stają mi przed oczami, ale podejście na Łopiennik tylko chichocze szyderczo, wijąc się jak wąż i łudząc, że to już koniec męki. Już niby, niby koniec, a tu znowu zakręt i pod górę.

Zagrzmiało po raz drugi. „Wyciągać już kurtkę, czy jeszcze nie? Nie, nie trać czasu, jeszcze nie leje.” To już była jazda na oparach – płuca świszczą, a serducho migocze resztkami sił. Myślę tylko o tym, żeby już był szczyt. Boję się, co będzie na zejściu, jeśli nie zdążę…

…Zagrzmiało po raz trzeci…

BŁĄDZĄC W CIEMNOŚCI

…Zatrzymuję się co kilka kroków, potykam i ślizgam na podejściu. Nawet kije nie pomagają. Deszcz tłucze w moją kurtkę, próbując zniszczyć resztki ochrony. Z góry spływała rzeka, zamieniając wszystko w błoto. Krok za krokiem, mozolnie brnę w górę, a trwa to w nieskończoność… znowu zakręt i pod górę… i znowu w drugą stronę… W końcu korony drzew przybliżają się i wtaczam się chwiejnie na szczyt. Podchodzi do mnie jakaś bezkształtna, ciemna bryła… wolontariusz w czarnej pelerynie pokazuje mi, którędy mam iść dalej i wraca na stanowisko. Deszczowe chmury przykryły wszystko szarością i zaczyna się ściemniać. Minęła 20:00.

Palce u stóp protestują przy każdym kroku w dół, ale ignoruję ból i staram się schodzić jak najszybciej. Stawiam jeden zły krok i już wiem… plasnąłem na plecy w miękką, zimną breję… wstaję i już mi obojętne. Robi się ciemno, a ja chcę być już na mecie… tak blisko, a tak daleko. Docieram do podnóża. Pamiętam bieg ciemnymi korytarzami drzew i strach, że zaraz zalegnie całkowita czerń. Nie kontroluję już tempa – po prostu lecę przed siebie na oślep, a deszcz zmywa ze mnie błoto i sól. Na ostatnim podejściu, kijami nadaję tempo pod górę, a potem widzę strzałkę, mówiącą, że teraz już prosto do mety. Ulicą w dół biegnę jakbym był na treningu. Zadziwiające ile jeszcze człowiek może wykrzesać sił, kiedy jest już u celu…

Z szarówki wyłaniają się znajome budynki. Wpadam na główną ulicę i dobiegam do ronda w Cisnej, stamtąd na parking i w dół. Prowadzony żółtymi taśmami i i odblaskami, wbiegam na ostatnią prostą. Obiegam scenę od tyłu, potem przed sceną i wbijam kroki za linią mety. Stop… wróciłem…

…Dostałem medal i powiedziano mi, że jestem czwarty(!). Wybełkotałem coś do mikrofonu, potem owinięto mnie w folię NRC i zaprowadzono do namiotu – jak ocalonego z powodzi. Posadzono mnie obok innych „ocalałych”.

  • Chcesz piwo?
  • …nie piję…
  • A herbatę?
  • TAK!
  • A zupę?
  • …a jaką…
  • Ogórkową
  • TAK!

Dostałem wszystko – nawet piwo.

DANE I LOGISTYKA

Dystans: 145 KM
Przewyższenie: +/-5295 m
Spalone kalorie: ~9000 kcal
Spożyte kalorie: ~5900 kcal
Średnie tempo: 8:37 min/km

Punkty żywieniowe:
1. Łopienka, ok. 11 km: woda, izotonik, Coca-Cola
2. Radziejowa, ok. 21 km: woda, izotonik, Coca-Cola, herbata, snickers, orzeszki solone, rodzynki, pieczone ziemniaki
3. Bereżnica Wyżna, ok. 29 km: woda, izotonik, Coca-Cola
4. Polańczyk, ok. 37 km: woda, izotonik, Coca-Cola, herbata, stół szwedzki w restauracji hotelowej
5. Teleśnica Oszwarowa, ok. 53 km: woda, Coca-Cola
6. Polana, ok. 65 km: woda, izotonik, Coca-Cola, orzeszki solone, rodzynki, dekstroza, żele, rosół, proziaki, masło czosnkowe,
7. Przełęcz nad Hulskiem, ok. 87 km: woda, Coca-Cola, żele
8. San, ok. 99 km: woda, izotonik, Coca-Cola, orzeszki solone, rodzynki, pieczone ziemniaki, dekstroza
9. Górzanka, ok. 112 km: woda, izotonik, Coca-Cola, herbata kanapki (szynka/dżem/pasztet wegański)
10. Radziejowa, ok. 122 km: woda, izotonik, Coca-Cola, herbata, snickers, orzeszki solone, rodzynki, żele, dekstroza
11. Łopienka, ok. 133 km: woda, Coca-Cola

  • Sprzęt:
  • Jedzenie (~4760 kcal): Przed startem: buła z powidłami, czekolada ze słonym karmelem ~350 kcal
    • na trasie: 2 batony oshee (~320 kcal), 1 baton Ba! (~153 kcal), 1 baton Go On Protein(~217 kcal), 1 baton Snickers (~260 kcal), 2 żele ALE lemon (~220 kcal), mieszanka bakalii (~700 kcal), dekstroza x 9 (~120 kcal), 2 bułki z serem i awokado (~550 kcal), 2 bułki z powidłami (~400 kcal), szwedzki stół – jajecznica, warzywa, kromka chleba (~500 kcal),  pieczone ziemniaki (~200 kcal), bulion z makaronem (~200 kcal), herbatnik z masłem orzechowym (~120 kcal) = ~3960 kcal 
    • posiłek regeneracyjny: zupa ogórkowa, omlet owsiany = ~450 kcal
  • Nawadnianie (~1120 kcal):
    • 6,5 l wody uzupełniana na każdym punkcie odżywczym)
    • herbata x 3 (~120 kcal)
    • czarna kawa x 1
    • 5,5 l izo (uzupełniany na każdym punkcie odżywczym) = ~1000 kcal

 

Strategia:

  • Tempo – zacząć bardzo spokojnie i oszczędzać siły na później. Bieg według ustalonej czasówki i nie gonić.
  • podejścia i zbiegi – Podejścia pokonywać mocnym marszem, z użyciem kijów. Zbiegi nie zbyt szybko żeby nie „zaklepać” nóg zbyt wcześnie.
  • Odżywianie – posiłek i kawa przed biegiem, regularne jedzenie – pierwszy posiłek po godzinie biegu, kolejno małymi kęsami, ale często, przynajmniej co 40 minut. Jedzenie na punktach – byle nie zbyt dużo żeby nie obciążyć zbyt mocno żołądka.
  • Nawadnianie – minimum 0,5l płynów na każdą godzinę biegu. Woda do popijania batonów, izotonik pomiędzy (to dodatkowe, łatwo-przyswajalne węglowodany). Mniej więcej do każdego punktu żywieniowego powinienem dobiegać z pustymi butelkami – jeśli coś zostało, to znaczy, że za słabo się nawadniam.

Wnioski:

  • Tempo – Na UTM nauczyłem się już żeby oszczędzać siły. Zacząłem spokojnie i to pozwoliło na regenerację w biegu i zostawienie rezerw na drugą połowę biegu. Dobry plan i trzymanie się na wodzy zaprocentowało w miarę równym tempem całego biegu.
  • Odżywianie – Za dużo słodkich batoników. 2/3 wróciło ze mną do domu. Odkryłem za to potęgę dekstrozy i żeli ALE lemon, które od teraz będą moimi ulubionymi żelami na biegi.
  • Kije – dają +100 do siły! Po kilku biegach nauczyłem się już z nich prawidłowo korzystać i dzięki nim nogi były w stanie wytrzymać prawie wszystkie podejścia i pozwalały na bieg do samego końca.

ORGANIZACJA I PODSUMOWANIE

Podczas biegu i po zakończeniu układałem sobie w głowie jak wyżyję się na organizatorach. Różne niedociągnięcia spotykało się praktycznie na każdym kroku. Jedne drobne, po prostu irytowały, inne konkretnie utrudniały bieg. Kiedy jednak siadłem do klawiatury, uświadomiłem sobie, że to już nie jest tylko jeden Bieg Rzeźnika. To ogromne przedsięwzięcie z kilkunastoma biegami, a każdego trzeba dopilnować z osobna.

Kiedy siedziałem w namiocie, dochodząc do siebie po biegu i wszedł Mirek Bieniecki, zrobiło mi się go żal… tak, wiem jak to brzmi, ale on naprawdę wyglądał jakby tydzień nie spał (pewnie tak z resztą było). Dlaczego to piszę? Bo podczas Festiwalu Biegu Rzeźnika było sporo potknięć – ale wydarzenia takiego kalibru nie da się zorganizować perfekcyjnie. Za to ogrom wysiłku należy docenić.

Oznaczenie trasy – Bieg ultra nie był prowadzony po prostu szlakami turystycznymi. Były może 2-3 dłuższe kawałki, ale poza tym trasa była mocno mieszana. Tym ważniejsze było oznaczenie trasy, które niestety w paru miejscach zawiodło. Praktycznie każdy, z kim rozmawiałem na trasie czy po biegu, zgubił trasę kilkukrotnie.

Punkty kontrolne i odżywcze – punkty były ustawione dość gęsto, tak że nie trzeba było brać ze sobą nie wiadomo ile wody, a to najważniejsze. Co 10 km był przystanek, a niektóre naprawdę fajnie wyposażone. Każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Duży plus.

Odprawa techniczna – Przeprowadzona szybko, sprawnie i poprawnie. Bez zbędnego przedłużania i zbaczania z tematów, przedstawiono kluczowe tematy. Tradycją jest straszenie niedźwiedziami na trasie. Tym razem straszono nas też ZAJĄCAMI, które rzekomo zasmakowały w oznaczeniach odblaskowych trasy…

STATYSTYKI

W Biegu Rzeźnika Ultra 140/160 wystartowało 114 osób.  z czego 39 ukończyło bieg. Ja ukończyłem na 4. pozycji OPEN z czasem 20:54:52.

Wyniki najlepszych przedstawiają się następująco:

Mężczyźni:
1. Michał Tyburek – 19:40:25
2. Piotr Jastrząb – 19:41:49
3. Robert Żak – 20:24:27
4. Marcin Suski – 20:54:52

Kobiety:

1. Krystyna Macioszek – 23:26:47
2. Anna Jurkiewicz – 29:27:00
3. Agata Łaźniak – 29:54:33

Pełne wyniki wszystkich biegów dostępne są tutaj.

 

 

 

Strona główna

print
Related Post
Disqus Comments Loading...