Zza zakrętu wyłania się długie drewniane ogrodzenie i… bramka? Tak, metalowa, obrotowa bramka – jak na lotnisku. Stara, zardzewiała, jęcząca przy każdym kliencie, który musi przez nią przejść. Kuriozalny widok w samym środku gór. I jakże symboliczny. Zaraz za bramką rozpościera się widok na dolinę, w której położona jest Cortina d’Ampezzo. Jestem prawie u celu.
KRÓTKO O LAVAREDO ULTRA TRAIL
La Sportiva Lavaredo Ultra Trail (kiedyś North Face Lavaredo Ultra Trail) to jeden z bardziej obleganych przez Polaków biegów zagranicznych. Odbywa się w Dolomitach, we Włoszech, a start i meta zlokalizowana jest w miejscowości Cortina d’Ampezzo. Cortina to mała miejscowość (6000 mieszkańców) ale o bogatej historii. Odbyły się tu Zimowe Igrzyska Olimpijskie w 1956, Mistrzostwa Świata w Narciarstwie Klasycznym w 1927 i 1941 oraz w Mistrzostwa Świata w Narciarstwie Alpejskim w 1941. W 2021 Cortina będzie znowu gospodarzem Mistrzostw Świata w Narciarstwie oraz gospodarzem Zimowych Igrzysk Olimpijskich w 2026.
Cortina słynie też z festiwalu biegów górskich Lavaredo Ultra Trail, które odbywają się od 2007 roku. Festiwal rozrasta się z każdym rokiem, a od pewnego czasu stał się bardzo popularny wśród Polaków, którzy obecnie są drugą nacją najbardziej reprezentowaną na Lavaredo. W ramach festiwalu, można wziąć udział w 4 różnych biegach:
- LAVAREDO ULTRA TRAIL: 120 km, +5800 m, 5 ITRA pts
- ULTRA DOLOMITES: 87 km, +4600 m, 4 ITRA pts
- CORTINA TRAIL : 48 km, +2600 m, 3 ITRA pts
- CORTINA SKYRACE: 20 km, +1000 m, 1 ITRA pt
DOLOMITY WZYWAJĄ
Do Cortiny wybrałem się samochodem, a drogę rozłożyłem na raty. Pierwszego dnia na noc zatrzymałem się u rodziny w Austrii, gdzie z radością odpocząłem po całym dniu jazdy w potwornym skwarze. Pozostałe 350 km następnego dnia poszło już błyskawicznie, a kiedy minąłem granicę Włoch, całe zmęczenie prysło. Autostrada zamieniła się w niezbyt szeroką ulicę prowadzącą w cieniu majestatycznych Dolomitów. Widok tych gór był obłędny i cały czas wgapiałem się w osłonecznione szczyty przykryte wielkimi czapami śniegu. W pewnym momencie zza zakrętu wyłoniło się spore jezioro, przy którym po prostu musiałem się zatrzymać i pstryknąć kilka fotek. Nie mogłem się napatrzeć na ten nisamowity kolor wody, który poprzednio widziałem tylko raz, w Chamonix, i tak nietypowe góry w tle. Nie wiedziałem wtedy, że już niedługo będę biegł brzegiem tego samego jeziora, tylko po drugiej stronie, w trakcie biegu Ultra Dolomites.
Cortina okazała się być małym miasteczkiem. Choć bardzo urokliwe, po kilku przejściach znałem je już na pamięć. Wszystko jest w zasięgu krótkiego spaceru. Nie ma tu wielu sklepów – wszystko można załatwić w La Cooperativa di Cortina, czyli kilkupiętrowym centrum handlowym, w którym można jest wszystko – sklep spożywczy, drogeria, pamiątki, odzież, turystyka i sport, a także różne akcesoria domowe. Spożywczak jest bardzo dobrze wyposażony, chociaż widać tam głównie turystów. „Lokalsi” chodzą nieco dalej do sklepu Kanguro – tańszego, a wcale nie gorzej wyposażonego.
Nawet nie wiem kiedy zleciały dwa dni i w piątek stoję już w kolejce po pakiet w Stadio olimpico del ghiaccio (Olimpijski stadion lodowy w Cortinie). Po chwili rozkładam na stole sprzęt obowiązkowy (sprawdzony dokładnie każdy element, nie jak w Chamonix, gdzie losowane były 3 elementy do sprawdzenia), potem odbieram numer startowy i koszulkę. Jeszcze pamiątkowa fota „przed” na ściance i można się gotować do biegu.
LAGO DI AURONZO
Budzik dzwoni w środku nocy. Cztery godziny przespane dobrze jak nigdy. Wstaję, odgrzewam przygotowanie wieczorem śniadanie – ryż na mleku z suszonymi owocami. Ubieram przygotowany sprzęt i sprawdzam ostatni raz czy wszystko na pewno jest. Ze sprzętu obowiązkowego wypadły ciepłe ciuchy, więc plecak jest lżejszy i mniej wypchany. Wszystko gotowe. Lecimy.
Droga autobusem na start zajmuje ok. 40 minut, więc staram się jeszcze odrobinę przespać. Na miejscu wysiadam i rozespany idę za innymi nad brzeg jeziora. Sam nie miałbym pojęcia gdzie iść, ale na szczęście jest tu sporo zorientowanych osób. Przy starcie jest kawiarnia, więc wszyscy pakujemy się do środka żeby w cieple dotrwać do momenut startu. Na zewnątrz jest jeszcze chłodno.
Po chwili stoję na starcie, wśród zawodników różnych narodowości i wpatruję się w góry nad bramką startową. Konferansjerka opowiada o tym co nas czeka i o tym, że to historyczna edycja, bo pierwszy bieg Lavaredo Ultra Trail zaczynał się właśnie w tym miejscu.
Potem już tylko ostatnie odliczanie i ruszamy…
W NIEZNANE
Dobiegam do pierwszego punktu kontrolnego, gdzie uzupełniam wodę (kolejna dolewka będzie dopiero w Cimabanche) i wbiegam już w prawdziwy teren. Ustawiam się w grupie, która trzyma dobre tempo – nikt nie próbuje mnie wyprzedzać na wąskiej ścieżce, ale też ja idę wygodnym tempem. Wspinamy się bardzo stromym podejściem, ale nasz szlak prowadzi wężykiem, przez co jest dużo dłużej, ale za to niezbyt trudno technicznie.
Krajobraz zmienia się z minuty na minutę. Z początku gęsty las i miękka ścieżka, z czasem przeistacza się w kamieniste podłoże. Kilkakrotnie szlak przekracza strumienie, więc trzeba przeskakiwać po dużych głazach, i znowu między drzewami. Robi się coraz bardziej stromo, a szlak zamienia się w kamieniste schody, którymi dostaję się na
płaskowyż. Pierwsze co widzę, to morze stokrotek. Dopiero dalej wyłaniają się szczyty, częściowo jeszcze skryte w cieniu. Przystaję na chwilę żeby rozejrzeć się dookoła i chłonąć niesamowite widoki. Trzeba korzystać, póki są siły by unieść wysoko głowę ;)
Po chwili zadumania ruszam dalej szeroką ścieżką aż na sam szczyt, mijając po drodze niewielkie jeziorka. Tu znowu przystaję żeby uwiecznić roztaczającą się scenerię. Zdjęcie nigdy nie odda w pełni tego, czego doświadczam – nie przekaże zapachów, dotyku słońca na skórze ani dźwięku wiatru. A jednak, próbuję złapać choć namiastkę tego wszystkiego żeby móc się tym podzielić z bliskimi. Jeszcze kilka głębokich wdechów i ruszam dalej.
Od tego miejsca robi się gęsto. Trasa Ultra Dolomites połączyła się na szczycie z LUT (120 km), więc szlak jest zajęty przez sznurek ludzi. Ja, jeszcze świeży, przeciskam się między nimi na zbiegu i próbuję znaleźć sobie jakieś wygodne miejsce w tym sznurku biegaczy żeby biec swoim tempem. Niestety, biegacze dłuższego dystansu mają już sporo w nogach i większość schodzi niespiesznie z góry. Długi zbieg to ciągły slalom i proszenie o przepuszczenie na trasie. Dopiero zbiegając na sam dół, znajduję trochę miejsca dla siebie.
CHRUP…
Biegnę trasą wytyczoną brzegiem rzeki. Czuję się świeży po zbiegu i mam świetny czas. Idzie naprawdę dobrze i nabieram przekonania, że mogę wykręcić naprawdę fajny wynik. Teraz będzie trochę płaskiego do Cimabanche i już 1/3 drogi za mną.
Nagle słyszę trzask, a świat rozbłyska bielą. Czuję jakby mi ktoś wbił zimny, stalowy szpikulec prosto w mózg. Po sekundzie paraliż bólu mija i dociera do mnie, że wykręciłem kostkę na zewnątrz. Aż usiadłem. Ból jak cholera, że ustać się nie da. Prostuję nogę, czekam jeszcze chwilę i próbuję nią poruszać. Idzie. Próbuję postawić nogę na ziemi. Po kilku próbach poziom bólu pozwala postawić nogę. Spuchło bydle? Nie. Uffff. Robię kilka kroków na próbę. Daję radę. Po chwili trucht. Daję radę. Tylko jak długo. Czy to koniec?
Przerażony myślą o tym, że właśnie wspaniała przygoda może się przedwcześnie skończyć, próbuję kuśtykać do przodu. Postanawiam, że spróbuję rozchodzić to i będę sprawdzał czy puchnie. Jeśli za 5-10 minut będzie puchła – koniec. Jeśli nie spuchnie, ale w ciągu 30 minut się nie poprawi albo będzie gorzej – koniec. Ale na razie idę.
Ból trochę zelżał i mogę wolno biec. Pierwszy test i zero opuchlizny. Wiem, że adrenalina może jeszcze blokować odczucie bólu, więc w głowie huczy ciągle od wątpliwości. Czas jednak mija, a z nogą się nie pogarsza. Po pewnym czasie nawet się rozruszałem i biegnę bardziej swobodnie, zdaję sobie jednak sprawę, że jeszcze jeden fałszywy krok i będzie po wszystkim. Dobrze, że teraz jest płasko i bez utrudnień.
Dobiegam do Cimabanche i pod namiotem mogę chwilę odpocząć. Uzupełniam spokojnie softflaski i próbuję różności na stole. Jest słodkie, jest słone, wszystkiego w bród. Sprawdzam ponownie kostkę, ale wydaje się, że wszystko w porządku. Nie zatrzymuję się na długo, bo słońce zaczyna już przygrzewać i chcę jak najwięcej dystansu pokonać przed najgorszym upałem. Ruszam do kolejnego punktu. Teraz czeka mnie kolejna górka – Malga Ra Stua.
Podejście zaczyna się szybko, za to trwa w nieskończoność. Brnę mozolnie do góry, zygzakiem, od jednej plamy cienia do drugiej. Na każdym dłuższym odcinku w pełnym słońcu czuję się jak skwarek na patelni. Po drodze mijam niewielki strumień górski, z którego nabieram pełny kubek lodowatej wody, która przyjemnie chłodzi gardło i żołądek. Chlapię się nieco żeby ochłodzić ciało i ruszam dalej.
Po długim i mozolnym marszu pod górę i kilku wypłaszczeniach, które tylko łudzą, że to już koniec, nareszcie docieram do tabliczki „Malga Ra Stua”. Jeszcze chwila i teren robi się płaski a zaraz potem zaczyna się zbieg. Z początku bardzo asekuracyjnie stawiam kroki, a zwłaszcza lewą stopę – tę „uszkodzoną”. Chciałbym puścić się w dół ile sił, ale chłodna logika nie pozwala na takie ekscesy. Wolę później, ale jednak dotrzeć do Cortiny na własnych nogach.
Zbiegam długo w przyjemnym cieniu lasu aż na sam dół, po czym wybiegam na uklepaną drogą prowadzącą aż do punktu. Przebiegam przez drewniany most, przy którym pasą się krowy podzwaniając dzwonkami zawieszonymi u szyi. Sielski klimat.
Na punkcie szybkie uzupełnienie płynów, coś przegryzam i kręcę się dosłownie 2-3 minuty żeby tylko trochę pobyć w cieniu. Ruszam dalej z kilkoma obranymi owocami w ręku i dojadam spokojnie idąc. Byle nie tracić niepotrzebnie czasu.
NAJWIĘKSZY HARDCORE
Kostka nawet mi nie doskwiera. Czuję, że nie jest tak mocna jak powinna być i nawet nie próbuję jej testować. Po prostu napieram do przodu i tak jest dobrze. Dobrze z nogą, bo słońce praży tak, że hektolitry wody, które wypijam od razu parują. Droga w górę potwornie się dłuży i nawet piękne otoczenie niewiele pomaga. Biegnę przełęczą pomiędzy dwoma masywami skalnymi i co chwilę przekraczam różne strumienie – a może to ciągle ten sam przecina mi drogę wijąc się i szukając drogi w dół ze szczytów? Przy każdej okazji chłodzę się w fantastycznie zimnej górskiej wodzie i popijam wodę wprost ze strumienia.
Wygodny, wydeptany szlak ustępuje miejsca przepastnemu skupisku kamieni, zapewne naniesionych przez wodę. Jedynym elementem wyznaczającym drogę na tej kamienistej pustyni są flagi organizatora porozstawiane w pewnych odległościach, Nie istnieje żadna konkretna ścieżka – każdy musi znaleźć najlepszą dla siebie. Brodzę w morzu kamieni wypatrując kolejnych flag Lavaredo. Kilkakrotnie wchodzę do wody po kolana, poczym wreszcie z ulgą witam uklepaną ścieżkę prowadzącą w bardziej zalesiony teren. Ulga nie trwa długo, bo teraz zaczyna się mocne i długie podejście, które wysysa resztki sił.
Po dłuższym pchaniu pod górę docieram do schroniska, gdzie z radością wkładam głowę pod zimny strumień, napełniam softflaski i raczę się najlepszą w życiu mrożoną herbatą! Mógłbym tu już zostać… A jednak trzeba naparzać dalej. Opuszczając schronisko, słyszę jeszce jak ktoś z obsługi odpowiada jednemu zawodnikowi, że to podejście będzie chyba najcięższym na trasie… no to pięknie.
Rzeczywiście, jest cholernie ciężko. Stromo, a człowiek zmęczony i wypalony popołudniowym słońcem. Krok za krokiem, powoli brnę pod górę, a czas zdaje się rozciągać w nieskończoność. Nawet nie to, że nogi bolą – to raczej tępe odrętwienie i brak sił utrudniają wspinaczkę. Mam wrażenie jakby to było największe wzniesienie z jakim dotychczas się mierzyłem, chociaż na profilu widać, że to już sam koncóweczka.
Nareszcie jest – szczyt zwiastuje dmuchany namiot obsługi medycznej, a już po chwili zaczyna się upragniony zbieg w dół do Rifugio Col Gallina. Długa droga w dół pozwala złapać drugi oddech, ale nie jest to dobra regeneracja. Zmęczenie spowodowane słońcem i temperaturą zbiera swoje żniwo. Jeszcze sporo górek przede mna i wiem, że będzie to walka o każdy kilometr. A jest ich jeszcze przede mną z trzydzieści.
W dole widzę dwoje wolontariuszy i spodziewam się, że kawałek dalej będzie już schronisko. Biją brawo, dopingują i kierują mnie na lewo… ale tam, zamiast przyjemnego zbiegu w dół szutrową drogą, są tylko skały… Daleko przed sobą widzę sylwetki zawodników, którzy grzebią się pomiędzy wielkimi pionowymi głazami. Przedwcześnie się ucieszyłem z dobicia do oazy spokoju. Niedługo sam docieram do tego skupiska menhirów i zaczynam własną wspinaczke pomiędzy nimi. Ciężki technicznie kawałek, utrudniony jeszcze przeciskaniem się pomiędzy mozolącymi się turystami napawa mnie sporym lękiem, bo przeskakiwanie po kamieniach grozi drugim i ostatnim fałszywym krokiem w tej zabawie.
Na szczęście udaje mi się bezpiecznie opuścić ten tor przeszkód i wreszcie jestem na zbiegu, tym razem widząc na własne oczy cel podróży – duże namioty i multum kolorowych kropek ruszajacych sie niby pszczoły w ulu.
Chwilę później sam jestem jedną z tych pszczół. Wspaniała chwila oddechu, odrobina cienia pod zadaszeniem i możliwość uzupełnienia energii. Wyrzucam wszystkie opakowania po żelach i batonach, ale organizm mam tak przegotowany, że nie wchodzi mi nic stałego. Łapię kilka kubeczków owoców w syropie, choć w większości wypijam sam syrop. Ktoś znajomy klepie mnie po plecach i mówi z uśmiechem „byle do mety”. Odpowiadam również z uśmiechem, ale już wiem, że niedługo będę to sobie powtarzał z zaciśniętymi zębami.
Ruszam w drogę. Wybiegam z „wioski biegaczy” ku kolejnym szczytom. Z początku gęsty las, po pewnym czasie zamiena się w bardziej skaliste i pustynne otoczenie. Zmęczenie daje się we znaki i coraz ciężej jest mi zwracać uwagę na to co się dzieje dookoła. Najgorsza pora dnia już mija, ale wszystko jest tak nagrzane, że jeszcze spora chwila minie zanim zacznie się robić znośnie. Chrzęst kamieni pod butami to jedyny dźwięk, który mi towarzyszy. Patrzę przede wszystkim pod nogi i skupiam się na tym żeby napierać do przodu. Dużą część uwagi poświecam temu żeby stawiać bezpiecznie kroki. Jestem już tak daleko, ale wciąż mam w głowie, że lewa kostka jest osłabiona. Niby nie boli, ale po prostu wiem, że jest nadwyrężona i zmęczona.
Na wpół błądząc gdzieś myślami docieram do stacji kolejki górskiej na szczycie kolejnego wzniesienia. Teraz chwila zbiegu szerokim szutrem, a potem znowu wspinaczka zboczem góry. Jedzenie nie wchodzi – jestem już totalnie zagotowany, zmęczony i zapewne odwodniony, chociaż piję jak Smok Wawelski. Gdzieś w tym wszystkim na chwilę wyostrzają mi się zmysły i dostrzegam ruiny wbudowane w ścianę góry. Widok jest tak zaskakujacy, że odciąga na chwilę moje myśli od walki ze zmęczeniem. Podziwiam zabezpieczone wielkimi belami ściany, które bez tych wsporników dawno by się zawaliły. Nie wiem czy te wykute w skale fortyfikacje to jakieś starożytne dzieło czy coś bardziej współczesnego. Przypomina mi to jednak widok z filmów fantasy przedstawiających antyczne miasta dawnych cywilizacji.
MIASTECZKO ZOMBIE
Passo Giau to kolejna oaza, w której spotykam tłumy. O ile w Rifugio Col Gallina sporo osób wyglądało dość rześko, o tyle tutaj prawie wszyscy wyglądają tak jak ja – miasteczko zombie… Kilka osób chyba leży pod kroplówką, kilka jest bandażowanych, niektórzy siedzą z boku i patrzą błędnym wzrokiem we własne buty, inni chłodzą się pod strumieniem wody. Wypijam trochę Ice Tea i łapię się za owoce w syropie – wiem, że to już chyba jedyne co dam radę przełknąć. Dobrze, że mam jeszcze jakieś żele od ALE. Wprawdzie nie jest to „normalne” jedzenie, ale taka konsystencja zawsze wchodzi. Gdyby była normalna pogoda, marzyłbym o kawie, ale w taki skwar na myśl o czymś cieplejszym niż kostka lodu robi mi się niedobrze.
Ruszam w ostatni etap podróży. Widok kolejnych wzniesień początkowo wywołuje w mojej głowie skowyt, ale z czasem i ten cichnie, ustępując miejsca otępieniu. Brnąc na oparach, odliczam każdy kilometr. Teren powoli się obniża, chociaż po każdym krótkim zbiegu następuje kolejne wsniesienie i tak w kółko. Kiedy na środku polany spotykam dwie osoby z obsługi biegu i mój numer zostaje sczytany, słyszę, że czeka mnie ostatnie krótkie podejście. Wreszcie. Ruszam powoli, oszczędzając siły, bo za chwilę nastąpi długalaśny zbieg do Cortiny.
Końcówka podejścia zakręca dookoła góry. Zza zakrętu wyłania się długie drewniane ogrodzenie i… bramka? Tak, metalowa, obrotowa bramka – jak na lotnisku. Stara, zardzewiała, jęcząca przy każdym kliencie, który musi przez nią przejść. Kuriozalny widok w samym środku gór. I jakże symboliczny. Zaraz za bramką rozościera się widok na dolinę, w której położona jest Cortina d’Ampezzo. Jestem prawie u celu.
WALKA DO KOŃCA
Prawie, bo przede mną jeszcze ok. 15 km zbiegu. Liczyłem, że na tej końcówce zregeneruję trochę siły i zbiorę się do kupy. Ale kontrolka paliwa świeci się już od tak
dawna, że teraz nawet toczenie się w dół nie jest łatwe. Z początku mijam innych strudzonych wędrowców ale i ja z czasem coraz bardziej zwalniam, a momentami nawet przechodzę do marszu. Co ciekawe, mój żołądek nie przyjmuje już nawet wody. Każdy mały łyczek skutkuje protestem ze strony żołądka. Ale się załatwiłem. Docierając do ostatniego punktu kontrolnego na trasie, nie mam nawet co napełniać wody, bo niewiele jej ubyło. Stół zastawiony smakołykami, ale od samego widoku już mnie cofa. Nic, kulam dalej.
Temperatura zelżała, słońce zbliża się ku zachodowi, a ja podążam lasem jak widmo – i tak też się czuję. Dawno już konkretnie nie zjadłem i jestem w szoku, że moje ciało jeszcze ma siłę przeć do przodu. Co jakiś czas mija mnie jakiś zawodnik i te chwile wykorzystuję na to żeby choć trochę „pociągnąć” za nim. Jednak to tylko krótkie zrywy. Za każdym zakrętem wypatruję już asfaltu i przedmieści Cortiny.
Nareszcie jest. Wyturlałem się z lasu i dotarłem do asfaltu. To na chwilę budzi iskierkę mocy. Ruszam odrobinę mocniej, ale po chwili znowu gasnę. Ostatnie dwa kilometry. Dobija do mnie jakiś zawodnik z Lavaredo Ultra Trail i chyba widzi, że trzeba tu rozpalić trochę motywacji. Klepie mnie w plecy i mówi, że mam lecieć z nim do mety. Co ciekawe, nie mam siły protestować i wracam do biegu. Dotrzymuję mu kroku, razem zbiegamy na sam dół i przebiegamy przez most. To już samo centrum. Zaraz meta. Rzucam wszystke siły. Podbiegam, podchodzę, znowu kilka kroków podbiegam. W ten sposób pokonuję ostatni podbieg i wybiegam na główny deptak.
Biegnę w dół, pomiędzy wiwatującymi ludźmi. Łup, łup… Słyszę jak biją dłońmi w bandy wyznaczające trasę do mety… Łup, łup…. Ostatnie metry… Łup, łup… Wiwaty… Łup, łup… Cień bramki nade mną… i już. Koniec. Można odpocząć.
Ukończyłem – jak zawsze! Umordowany – jak nigdy!
DANE I LOGISTYKA
Dystans: 89 KM
Przewyższenie: +/-4300 m
Spalone kalorie: 5599 kcal
Spożyte kalorie: 4370 kcal
Średnie tempo: 9:36 min/km
Punkty żywieniowe:
– Laghi di Lavaredo, ok. 18 km: woda.
– Cimabanche, ok. 33 km: woda, izo, coca-cola, herbata, owoce, czekolada, bakalie, tosty, ser żółty, wędliny, ciastka.
– Malga Ra Stua, ok. 42 km: woda, izo, coca-cola, herbata, owoce, czekolada, bakalie, ser żółty, wędliny, ciastka, ciepłe dania.
– Malga Travenanzes, ok. 59. km: woda, herbata.
– Rifugio Col Gallina, ok. 62 km: woda, izo, coca-cola, herbata, owoce, czekolada, bakalie, ser żółty, wędliny, ciastka, ciepłe dania.
– Passo Giau, ok. 69 km: woda, izo, coca-cola, herbata, owoce, czekolada, bakalie, ser żółty, wędliny, ciastka, ciepłe dania.
– Rifugio Croda da Lago, ok. 79 km: woda, izo, coca-cola, herbata, owoce, czekolada, bakalie, ser żółty, jajka na twardo, wędliny, ciastka.
- Sprzęt:
- buty: trailowe Salomon S-Lab Ultra 2,
- Odzież: skarpetki Compressport, spodenki S-Lab Modular, okulary przeciwsłoneczne ARCTICA, koszulka Brubeck 3DRunPRO, plecak Salomon ADV 12 SKIN SET , Garmin Fenix 5.
- plecak: softflask 0,5l z izotonikiem, softflask 0,5l z wodą, pusty softflask rezerwowy, rękawki BRUBECK, opaska BRUBECK 3DPRO, kurtka przeciwdeszczowa Salomon Bonatti PRO WP, folia NRC, telefon, czołówka PETZL NAO, kubek składany, chusta Buff, żele i batony ALE.
- Jedzenie (~3690 kcal):
- Przed startem: ryż na mleku z suszonymi owocami (~400 kcal), baton (~110 kcal), kawa, izotonik (zaraz przed startem) (~80 kcal) = 590 kcal
- na trasie: 6 żeli ALE (660 kcal), 1 snickers (~250 kcal), 2 batony ALE (~280 kcal), 1 banan (~100 kcal), ciastka (~200 kcal), żółty ser (~500 kcal), owoce w syropie (~300 kcal, tost z dżemem (~160 kcal), czekolada (~200 kcal), = ~2650 kcal
- posiłek regeneracyjny: frytki z majonezem (~350 kcal), banan (~100 kcal) = ~450 kcal
- Nawadnianie (~680 kcal):
- 6l wody (woda uzupełniania na każdym punkcie i w strumieniach)
- 2,5l izotoniku (uzupełniany na punktach odżywczych) (~350 kcal)
- 0,2 l coli (na punkcie) (~80 kcal)
- 0,7 herbaty (na punktach) (~250 kcal)
Strategia:
- Odżywianie – wczesne śniadanie – ryż na mleku z suszonymi owocami, kawa, a na drogę autobusem na start izotonik i baton. Na trasę biorę żele i batony. Na punktach uzupełniam softflaski i staram się zjeść coś bardziej naturalnego i raczej słonego żeby uzupełnić sód i trochę mikroelementów.
- Nawadnianie – Przede wszystkim regularnie. Biorę zapasowy softflask, który będę napełniał w miejscach, gdzie jest większa przerwa między punktami. Na punktach jakieś izo, herbata, inne słodkie napoje.
- Podejścia i zbiegi – Podchodzę spokojnie – nie można się zajechać, bo przewyższeń jest naprawdę dużo. Na płaskim i zbiegach wrzucam średnie tempo – takie, które pozwoli nadrobić stracony czas, ale da też szansę na regenerację przed kolejnym podejściem. Pierwszą połowę cały czas na zaciągniętym hamulcu i naprawdę uważać na tempo.
Wnioski:
- Warunki – Rano było rześko, ale bardzo szybko robi się skwar. Już o 09:00 czuć, że to będzie gorący dzień. Nawet na wysokości 2500 m słońce mocno dogrzewa, a takich warunków mój organizm bardzo nie lubi. Wniosek na przyszłość to w takich warunkach jednak korzystać z chwili odpoczynku na punktach (w cieniu) i chłodzić się lepiej z zewnątrz (lać wodę po głowie i ciele gdzie tylko jest okazja). Dodatkowo trzeba zacząć adaptować organizm do wysokich temperatur podczas treningu.
- Tempo – Z początku fantastyczne. Do 30-tego killometra miałem ogromny zapas w stosunku do założeń. Wypadek z kostką nieco spowolnił tempo, ale najbardziej dał mi w kość upał. Mój organizm źle reaguje na takie temperatury i to mnie załatwiło na amen.
- Odżywianie – Piłem regularnie, a jednak to było za mało. Brakło chyba chłodzenia organizmu z zewnątrz. Jadłem również w regularnych odstępach aż do momentu kiedy z powodu gorąca mój żółądek przestał przyjmować cokolwiek innego niż płyny. W tej sytuacji szybko skończyła się moc i dalej już było ciężko.
- Wyposażenie – Sprawdzony sprzęt. Koszulka Brubecka to najlepsze co mogłem wziąć na te warunki – nic nie odparza i fantastycznie oddycha. Plecak Salomona ADV 12 SKIN SET to model z 2018, ale pakowny i sprawdzony na poprzednich ultra. Żele ALE Energy robią robotę i to jedyne co mnie uratowało, kiedy już nic mi nie wchodziło do żołądka. Do tego tableki z elektrolitami choć trochę wydłużyły moją odporność na warunki.
- Czasy – Czasówkę rozpisałem sobie przed biegiem, absolutnie bez żadnej wiedzy o terenie, jedynie posiłkując się nieco czasami z CCC. Okazało się, że sam początek pokonałem dużo szybciej niż podobne podejście podczas CCC. Wszystko szło pięknie i mogłem wyciągnąć dużo lepszy wynik niż zakładany gdyby były inne warunki pogodowe. Aż takiej temperatury nie wziąłem pod uwagę.
ORGANIZACJA I PODSUMOWANIE
Lavaredo Ulra Trail to dużo mniejsza impreza niż UTMB (do którego siłą rzeczy robię porównanie, bo to na razie jedyny duży bieg zagraniczny, na których byłem) i widać to po organizacji np. odbioru pakietów czy samej strefy expo. Jednak samo zabezpieczenie biegu i cała otoczka oraz bieżące śledzenie postępów biegaczy bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. To naprawdę dobrze zorganizowana impreza i nikt się tu nie zgubi ;)
Odbiór pakietów – było w porządku, choć jednak nie perfekcyjnie. Na dzień dobry kolejka po odbiór pakietu, która już na wejściu była niejasno opisana i było trochę zamieszania. Ludzie chodzili jak chcieli i niepotrzebnie się korkowało. Mimo wszystko poszło szybko. Sprawdzanie wyposażenia obowiązkowego jest dokładne. Trzeba pokazać CAŁY sprzęt obowiązkowy, a nie tylko kilka wybranych losow rzeczy. Natomiast, w odróżnieniu od UTMB, sprzęt był oceniany w miarę „na oko” – nikt nie ważył bluzy żeby sprawdzić czy jest regulaminowa waga ani nie oglądał kurtki czy przypadkiem nie ma jakiegoś przetarcia.
Zaraz za odbiorem pakietów wchodzi się do strefy expo. Podczas gdy w Chamonix to naprawdę było „miasteczko”, tutaj to raczej krótki labirynt (jak w lunaparku), a po drodze po lewej i prawej ustawione są boxy różnych firm. Nie ma tego dużo i raczej są to firmy niszowe. Druga połowa expo to oferty różnych biegów górskich (głównie Włochy) i strefa masażu, gdzie można się również otejpować.
Znakowanie trasy to flagi rozwieszone na trasie lub wbite na kołku w ziemię. Wszystko jest super widoczne, razem z odblaskowymi elementami. Prawda jest jednak taka, że w biegu bierze udział na tyle dużo ludzi, że zawsze masz kogoś przed sobą. Nie da się zgubić.
Punkty żywieniowe były dobrze wyposażone – słone, słodkie, owoce, tosty, kabanosy, ser żółty, owoce w syropie, izo, woda, cola. Naprawdę wszystko czego możnaby oczekiwać na punktach. Z konkretnego jedzenia na pewno widziałem zupy (raczej rosół niż gęste zupy krem) i jakiś ryż. Nie za bardzo sam korzystałem bo było za gorąco na ciepłe jedzenie, a w dalszej części biegu już w ogóle nie wchodziło.
Posiłek na mecie – tutaj słabo. W zasadzie same słodycze, tak samo jak na punktach. Nie było ciepłego posiłku przy mecie. Sytuację ratowały knajpy w zasięgu kilku kroków. Akurat na mecie, jak już odpocząłem chwilę, to apetyt wrócił i zjadłbym coś „normalnego”. Na szczęście Gosia uratowała sytuację i przyniosła z knajpy frytki! :D
STATYSTYKI
W Ultra Dolomites wystartowało 809 uczestników, a ukończyło 673 osoby. Ja ukończyłem na 109. pozycji OPEN (55 w kategori SE M), z czasem 14:18:26. Tu znajdziesz wszystkie moje wyniki.
Wyniki najlepszych przedstawiają się następująco:
Mężczyźni:
1. Andreu SIMON AYMERICH – 08:50:46
2. Stefano RINALDI – 09:10:23
3. Scotty HAWKER – 09:18:47
…
109. Marcin Suski – 14:18:26
Kobiety:
1. Paulina WYWŁOKA – 11:05:03
2. Bertine DE VRIES – 11:19:33
3.Delphine AVENIER – 12:12:24
Pełne wyniki Ultra Dolomites tutaj.