…Kolejne podejście człapię samotnie, choć towarzyszą mi różne zwidy. W każdym krzaku, który wyłania się z ciemności w świetle czołówki, widzę twarze, sylwetki zwierząt czy innych niehumanoidalnych kreatur. Raz mijam jakiegoś krokodyla – spory konar – a raz trzy małpy siedzące na drzewie – normalne gałęzie, których układ zmęczony umysł przerobił po swojemu…
KRÓTKO O BIEGU
Łemkowyna Ultra Trail (ŁUT) jest jednym z najbardziej znanych biegów górskich w Polsce, ale również na świecie, dzięki temu, że w 2018 była zorganizowana w ramach UTWT (Ultra Trail World Tour) jako discovery race (również jako część Ultra Cup Poland). Po legendarnej już edycji w 2016 z największym błotem EVER przylgnęło do tych zawodów określenie „Błotowyna” i hasło „Join the Mudness!”, co przyniosło ŁUT sporą sławę. Ze względu na niełatwe warunki biegowe Beskidu Niskiego w październiku (zwykle ŁUT odbywa się w połowie października), tzn. dużo błota na trasach, nie są to szybkie trasy, dogodne do bicia rekordów szybkości. Niemniej tereny są piękne i jeśli uda się słoneczny dzień, gwarantują niezapomniane widoki.
W ramach Łemkowyna Ultra Trail, można wziąć udział w zawodach na pięciu różnych dystansach:
- Łemkowyna Ultra Trail 150 – 150 km, +5860/-5970 m
- Łemkowyna Ultra Trail 100 – 100 km, +4460/-4660 m
- Łemkowyna Ultra Trail 70 – 70 km, +2520/-2520 m
- Łemko Maraton 48 – 48 km, +1400/-1310 m
- Łemko Trail 30 – 30 km, +740/-735 m
START
Lekko po północy docieram do Krynicy, gdzie mieści się linia startu. Jest chłodno, ale na szczęście w biurze zawodów można przeczekać w cieple do chwili startu. Czas mija błyskawicznie i zaraz stoję na linii startu słuchając krótkiej zapowiedzi tego, co napotkamy na trasie… odliczanie od 10-ciu i ruszamy…
Na Łemkowynę 150 czekałem z niecierpliwością od 5 lat. Pech chciał, że za każdym razem coś w październiku wypadało i nie mogłem wystartować. Z tego powodu (i tego, że to jednak 150 km) dużo emocji towarzyszyło mi od kilku dni.
Trasa prowadzi Głównym Szlakiem Beskidzkim i już kilkakrotnie robiłem rekonesans pierwszych ~50 km trasy. Znam tę część szlaku na pamięć, jednak tym razem pokonuję go nocą i jest to całkowicie inny świat. Przede mną i za mną widać sznur świateł (czołówek), a słychać tylko szelest liści i głośne oddechy.
Kilka górek mija praktycznie niezauważalnie i już jestem w Ropkach. Są owoce, ciastka itp oraz gorąca herbata. Uzupełniam wszystko i lecę dalej. Czuję się dobrze ale zauważam pierwsze sygnały, że coś się nie układa w biegu. Biegnę spokojnie, a mimo wszystko nie ma tej świeżości. Od poprzedniego dnia rano nie udało mi się przekimać nawet godzinki i to chyba zbiera żniwo.
Znam szlak w tej części doskonale i wiem, że zaraz czeka mnie ciężki kawałek – wejście na Kozie Żebro i od razu na Rotundę. Spokojnie, szurając w swoim tempie rozgarniam pokrywę z liści na boki i pnę się w górę, raz, a potem drugi.
Pyknął 35-ty kilometr, największe góry chwilowo za mną i teraz spokojnie biegnę do Zdyni, a później do Wołowca. Ten odcinek wciąż pokonuję nocą. Zmiany wysokości powodują, że raz jest mi gorąco, a za kilka minut przenika mnie zimny wiatr, dochodząc aż do kości.
NADCHODZI DZIEŃ
Dopiero w Wołowcu ciemność zaczyna ustępować i niedługo później niebo nabiera rumieńców. Niestety, będąc akurat w dolinie, nie mogę nacieszyć się wspaniałym wschodem słońca, choć niezmiernie cieszy już sam fakt, że wreszcie mogę wyłączyć i schować czołówkę. Do punktu na rozdrożu w Bartnem docieram już o poranku. Wciągam zupę pomidorową z ryżem – ciepłe śniadanie, po 6 godzinach biegu jest fantastyczne. Łapię jeszcze bułkę i lecę dalej, przeżuwając spokojnie, ale jednak już w drodze.
Jest rześko i nie zapowiada się żebym szybko miał pozbyć się ciepłych ubrań. Na szczycie Magury Wątkowskiej kończy się znany mi teren. Tu zawsze skręcałem w lewo i kończyłem rekonesans zbiegając do Wapiennego. Tym razem skręcam w prawo, za czerwonym szlakiem i wchodzę w nieznane. Biegnę chwilę szczytem, ciesząc się otaczającą przyrodą – wreszcie w świetle dnia widać wszystkie soczyste barwy jesieni.
Zaczyna się długi, przetykany mniejszymi podejściami, zbieg do Przełęczy Hałbowskiej. To już 60 km w nogach – czuję zmęczenie, a kiedy uświadamiam sobie, że jeszcze blisko 3 razy tyle do pokonania, nieco mnie zatyka. Żołądek też już powoli mówi, że limit cukru się zbliża jak na jeden dzień (dzień? Jest jeszcze rano!!).
Kolejne 20 km to znowu huśtawka góra-dół – z Przełęczy Hałbowskiej na Szczeb i Kamień, potem w dół, przez Kąty i znowu do góry. Kilka szczytów i długi zbieg do Chyrowej. Każde podejście jest coraz cięższe i tylko myśl, że w Chyrowej czeka ciepły posiłek i przepak podtrzymują mnie na duchu. Jednak ten kamień milowy na trasie wpuscza mi do głowy głupie myśli:
Jak ja pokonam kolejne 70 km, skoro już czuję znużenie… Może by tak już w Chyrowej zakończyć, przecież 80 km to i tak sporo. Po co się męczyć, jeśli kolejne 70 km mam przeczłapać… wyniku z tego nie będzie, dobiegnę w środku nocy, albo co gorsza nad ranem… a jak się wyziębię i rozchoruję… przecież żołądek za chwilę zaprotestuję i w ogóle będzie klapa…
Chce mi się spać i co chwilę tracę ostrość widzenia, wręcz zamykają mi się oczy i głowa leci w dół… w biegu! Próbuję się dobudzić, włączam słuchawki, żeby czymś zająć głowę, ale niewiele pomaga.
Trzyma mnie tak do samej Chyrowej i mimo, że na punkt wbiegam z uśmiechem, wcale mi do śmiechu nie jest. Wyłączam wszystkie myśli i skupiam się na mechanicznych czynnościach – napełniam softflaski, proszę o przepak, biorę zupę z makaronem i siadam z wszystkim na ławce. Po zupie otwieram przepak i sprawdzam zawartość. Może jak się przebiorę, trochę odżyję? Zmieniam koszulkę oraz najważniejsze – skarpetki i buty. Stopy są w dobrym stanie, a nowe Ultra Glide, którę są bardziej amortyzowane niż Sense 4 Pro, dają mi nieco poczucia pewności siebie. Wstaję i nie myślę o konsekwencjach – ruszam w drogę. Jeśli będę się zastanawiał, to tu na pewno zostanę.
WALKA TRWA…
Wychodząc z punktu mijam biegacza, który właśnie wbiega na punkt – patrzy na moje buty i mówi „Kurde, świecą się jak ze sklepu!”.
Nie powiem, żebym się czuł jakbym zaczynał nowy bieg… mimo to, jakoś tak lżej się biegnie. Po dłuższym czasie docieram do podnóża Cergowej. Długie, miejscami ostre podejście przy 90-ciu km w nogach to niezłe wyzwanie. Cergowa zdaje się nie kończyć, a kiedy już się cieszę, że jestem na szczycie, zaraz okazuje się, że to tylko chwilowe wypłaszczenie terenu i zaraz znowu ostro w górę.
Potwornie udręczony, po kilku oszukanych szczytach, wreszcie docieram na ten prawdziwy, z wieżą widokową, na której kończy się segment COROS. Omijam wieżę i skręcam w prawo w dół do Iwonicza. Zbiegając, znowu zaczynają mnie kusić złe myśli:
Skończ w Iwoniczu. 100 km to dobry dystans, jeszcze niezły czas, a przecież kolejne 50 km to będzie udręka… a jak padniesz gdzieś na trasie? Tu są autobusy i szybki transport… w dodatku wszystko teraz już będzie w nocy… zmęczone nogi, pod tymi liśćmi dziury i korzenie, jeszcze sobie skręcisz nogę… daj spokój…
Dobiegam do Iwonicza na punkt. Zjadam jakieś banany, pomarańcze i piję kawę – po raz pierwszy tego dnia. Trochę się boję, że podrażnię jeszcze żołądek, ale czuję, że bez kofeinki ani rusz. Nie ma gdzie usiąść… może to i lepiej, bo jeszcze bym tak został. Biorę kanapkę w dłoń i wychodzę na trasę. Nie zastanawiam się, tylko idę, a jak już wychodzę z punktu, znikają głubie myśli o wycofaniu się.
Muszę dotrzeć do 122 km… To tylko 20 km… Tam zjem coś ciepłego i zostanie już tylko 16 km do kolejnego punktu, a potem 14 km do mety… Takie odcinki mogę sobie wyobrazić… Dam radę, jeśli tylko dotrę do 122 km…
Z Iwonicza droga się bardzo dłuży, a wzrok przesuwa się po otoczeniu bez notowania w pamięci szczegółów. Po prostu brnę przed siebie, nieważne, góra czy dół. Dopiero kiedy wbiegam do Rymanowa i trzeba przebiec przez ulicę, umysł uruchamia ukryte pokłady świadomości. Jest już ciemno i czołówka znowu oświetla mi drogę, ale zaczyna padać. Wyciągam z plecaka kurtkę przeciwdeszczową. Po chwili przestaje padać, ale kurtkę już zostawiam – wcale nie jest mi za ciepło, a kurtka dodatkowo chroni przed wiatrem. Poza tym po prostu mi się nie chce jej chować… Wbiegam w ciemną noc i znowu jestem sam za sam z mrokiem lasu.
Kolejne podejście człapię samotnie, choć towarzyszą mi różne zwidy. W każdym krzaku, który wyłania się z ciemności w świetle czołówki, widzę twarze, sylwetki zwierząt czy innych niehumanoidalnych kreatur. Raz mijam jakiegoś krokodyla (spory konar), a raz trzy małpy siedzące na drzewie (normalne gałęzie, których układ zmęczony umysł przerobił po swojemu). Po wybiegnięciu na ulicę zaczyna się dłuuugi zbieg w dół, a potem lekko pod górę. Przez następne 5 km niezliczoną ilość razy mijam ludzi, którzy z daleka machają do mnie pokazując drogę, a z bliska okazują się odblaskiem na taśmie znakującej trasę poruszanym wiatrem.
W końcu docieram do Puław Górnych. Od dłuższego czasu nic już nie jestem w stanie przełknąć i boję się czy cokolwiek dam radę wcisnąć. Ekipa od razu się mną zajmuje niczym support na wyścigach formuły 1. Ktoś mi napełnia softflaski… ktoś karze usiąść tu, w cieple… ktoś podsuwa żurek i pieczone ziemniaki…
JAK FENIKS Z POPIOŁÓW
Próbuję tego żurku… i czuję się jak Asterix po wypiciu magicznego napoju. Wsuwam cały kubek, potem jeszcze jeden i wciągam całą miskę pieczonych ziemniaków. O jak przyjemnie! Już wiem, że wybiegnę z tego punktu dalej i meta jest moja. Zagaduję chwilę z obsługą punktu i kiedy czuję, że to już, żegnam się i wybiegam.
O jaki power! Przez kolejne 10 km napieram z nowymi siłami, jakby mi ktoś wymienił baterie. Wiem jednak, że to chwilowe, więc nie rozpędzam się za bardzo. Na punkcie ostrzegano mnie, że ktoś wcześniej tu skręcił nogę na dziurze przykrytej liśćmi. A jednak czuję moc. Po drodze mijam się z kilkoma biegaczami, a niespodziewany dodatkowy punkt na 130-tym kilometrze omijam, witając się tylko z wolontariuszami siedzącymi przy ognisku. Lecę do Przybyszowa i nic mnie nie powstrzyma.
Po chwili trochę żałuję, bo przy ognisku mieli ciepły rosół i wegańską zupę, a w Przybyszowie już tylko zimne zakąski. Ale co tam, byle jak najszybciej do mety. 136 km za mną, zostało tylko 14. Jakkolwiek bym się nie wlókł i nie czołgał, to już jest pstryknięcie palcem.
WSZYSTKO SIĘ KOŃCZY
Z Przybyszowa wybiegam pod ostatnią dużą górkę na trasie. Gdzieś w połowie podejścia czołówka daje znać, że jej baterie też już się kończą. Uuuups… a to już jest zastępczy akumulator – miał trzymać dużo dłużej…
Na szczęście mam jeszcze zapasową czołówkę, którą wyciągam szybko i napieram dalej. Otwarty teren nocą wygląda wszędzie tak samo. To, że zbliżam się do mety, widzę tylko po zmieniających się cyferkach na zegarku, choć i to bardzo powoli się zmienia. Wszystko odbieram jak w zwolnionym tempie. Magiczny eliksir skończył działać i wróciły nocne zwidy – machający smętnie ludzie-taśmy na trasie.
Zbieg do Komańczy ciągnie się w nieskończoność i za każdym zakrętem mam nadzieję, że już wybiegnę na ulicę. Dopiero po kilkunastu takich spalonych nadziejach wreszcie dostrzegam światła latarni i jakieś zaparkowane samochody. Wbiegam na ulicę i powoli, śladem oznaczeń, kieruję się na długą prostą do mety.
Oooo, jak mi się dłużyŁ ten ostatni odcinek, ale wreszcie dobiegam do kościała, koło którego widzę znak „300 m do mety”. Skręcam w lewo i przyspieszam na tyle, na ile ciało pozwala (czyli niewiele ;P). Wbiegam na prawie pustą metę… a jednak nie, czekają tam mój tato z łemko-dzwonkiem i Gosia za linią mety. Dobiegam do bramki z ogromną ulgą.
No! To teraz zasłużyłem na porządne roztrenowanie! :)
ORGANIZACJA
Szczerze nie pamiętam z jakichkolwiek relacji, które czytałem z Łemkowyny, żeby ktokolwiek narzekał na organizację na ŁUT (może przegapiłem, nie da się przeczytać wszystkiego ;)). I podobnie ja oceniam organizację na najwyższym poziomie.
Z punktu widzenia dystansu 150, który doświadcza biegacza najbardziej, muszę powiedzieć, że na trasie, nawet pomimo momentów nieprzytomności i przysypiania na trasie, nie było opcji się zgubić. Świetnie poprowadzona i dobrze zabezpieczona.
Zmęczony biegacz na każdym punkcie dostał to czego potrzebował. Ciepłe posiłki, herbata, kawa, a także zimne napoje i smakołyki, dla każdego według potrzeby. Nawet dodatkowe punkty przy ognisku zorganizowane na końcówce trasy 150. Po prostu wszystko idealnie przemyślane.
Wolontariusze – po prostu ideał. Znowu, zwłaszcza po setnym kilometrze, wszyscy bardzo dopingowali, motywowali i zajmowali się biegaczami z najwyższą starannością. To ludzie, którzy są w pełni świadomi, co się z człowiekiem dzieje na tym etapie biegu. Ogromne dzięki, zwłaszcza ekipie z Puław Górnych!!
A wszystko to w klimacie kameralnej imprezy, gdzie wszyscy sa kumplami i kumpelami. Nie mam ani jednego słowa krytyki dla Łemkowyna Ultra Trail po tym wyrypie, którego doświadczyłem ;)
DANE I LOGISTYKA
Dystans: 150 KM
Przewyższenie: +5860 m/-5970 m (wskazanie Garmin Fenixa 6x pro = +5882 m / -5997 m)
Spalone kalorie: 10237 kcal
Spożyte kalorie: 5711 kcal
Średnie tempo: 09:18 min/km
Punkty żywieniowe:
– Ropki, 19,6 km: woda, izo, cola, owoce, ciastka, gorąca herbata.
– Bartne, 47,3 km: woda, izo, cola, owoce, ciastka, gorąca herbata, kanapki, ciepły posiłek (zupa pomidorowa z ryżem).
– Przełęcz Hałbowska, 64,2 km:woda, izo, cola, owoce, ciastka, gorąca herbata, kanapki.
– Chyrowa, 80,4 km (PRZEPAK): woda, izo, cola, owoce, ciastka, gorąca herbata, ciepły posiłek (zupa pomidorowa z makaronem, makaron z sosem warzywnym).
– Iwonicz-Zdrój, 102,3 km: woda, izo, cola, owoce, ciastka, gorąca herbata, kawa, kanapki.
– Puławy Górne. 121 km: woda, izo, cola, owoce, ciastka, gorąca herbata, kawa, ciepły posiłek (żurek, pieczone ziemniaki).
– Wilcze Budy, 130 km: rosół (coś jeszcze na pewno mieli, ale tam się nie zatrzymałem).
– Przybyszów, 136,5 km: woda, izo, cola, owoce, ciastka, gorąca herbata, kawa.
Sprzęt:
-
- Buty: Salomon Sense 4 Pro, Salomon Ultra Glide
- Odzież: skarpetki Compressport, legginsy Salomon, koszulka Brubeck, plecak Salomon ADV 5 SKIN SET , Garmin Fenix 6X PRO.
- Plecak: softflask 0,5l z izotonikiem x 2, rękawki, rękawiczki, kurtka przeciwdeszczowa Salomon Bonatti PRO WP, folia NRC, telefon, czołówka PETZL NAO, czołówka Petzl Bindi, kubek składany, chusta Buff, mapa organizatora, czerwona lampka po zmierzchu, powerbank, żele ALE, inne jedzenie.
- Jedzenie (~3970 kcal):
- Przed startem: bułka z dżemem i serem, kawa, banan, = 480 kcal
- Na trasie: 9 żeli ALE, 3 batony, 5 różnych kanapek, 7 bananów, zupa pomidorowa z ryżem, zupa pomidorowa z makaronem, 2 x żurek, pieczone ziemniaki, 1/2 pomarańczy, glukoza = ~4100 kcal
- Posiłek regeneracyjny: zupa pomidorow-paprykowa = ~350 kcal
- Nawadnianie (~1890 kcal):
- 0,5 l wody
- 3 l herbaty
- 3 l izotoniku
- 200 ml kawy
STATYSTYKI
W ŁUT 150 wystartowało 239 osób, z czego 181 dobiegło do mety. Ja ukończyłem trasę na 44. pozycji OPEN z czasem 23:19:07. Tu znajdują się wyniki trasy 150 km.
Wyniki najlepszych przedstawiają się następująco:
Mężczyźni:
1. Dominik Grządziel – 16:37:00
2. Artur Jendrych – 16:45:45
3. Michał Kaszuba – 17:44:16
…
44. Marcin Suski – 23:19:07
Kobiety:
1. Katarzyna Winiarska – 19:34:43
2. Agnieszka Markiewicz – 21:17:46
3. Alice Mezizincescu – 21:45:10