Kiedy w zeszłym roku zamykałem sezon biegowy kończąc Koronę Maratonów Polskich, miałem dość szurania po ulicach, a w głowie już od jakiegoś czasu kiełkował pomysł biegania po górach. Potrzebowałem celu biegowego na kolejny rok… i znalazłem Chudego Wawrzyńca. Bieg organizowany był niedaleko, bo w Beskidzie Żywieckim i oferował dwie możliwe trasy: 50+ oraz 80+ km. Dotychczas pokonywałem dystanse maratońskie i miałem przed sobą blisko rok przygotowań, ale nie wiedziałem czego się spodziewać po górach, dlatego możliwość wyboru trasy w trakcie zawodów wydała mi się opcją idealną. To było to czego potrzebowałem.
OSTATNIE ODLICZANIE
Przez kilka ostatnich dni przed startem słońce grzało coraz mocniej. Należało się spodziewać istnej sauny i to bez zimnego prysznica pomiędzy sesjami.
Do biura zawodów w Rajczy dotarłem ok. 16:00. Miejsce widoczne było z daleka. Nie trzeba było nawet wypatrywać bannerów Chudego Wawrzyńca ani proporców INOV-8 (sponsora biegu). Wystarczyło iść za plecakami biegowymi i kijkami trekkingowymi. W biurze odebrałem pamiątkową koszulkę oraz bogaty pakiet startowy (największą niespodzianką okazały się opaski kompresyjne na łydki INOV-8 z pamiątkowym nadrukiem Chudego Wawrzyńca). Potem szybko na „pasta party” do pobliskiej pizzerii. Oczywiście w lokalu sami swoi, a obsługa dokładnie wiedziała co należy robić. Porcje makaronu były przeogromne.
O 21:00 odbyła się odprawa techniczna, na której parokrotnie przestrzegano, by zabrać w trasę jak najwięcej wody. Po drodze wprawdzie mieliśmy mijać dwa schroniska, ale tylko jeden oficjalny punkt żywieniowy, na 38. Kilometrze trasy. Zapowiadało się naprawdę gorąco.
POBUDKA W ŚRODKU NOCY
Budzik zadzwonił o 02:50. Pozbierałem się i ruszyłem na miejsce startu, który był zaplanowany na 04:00. Na miejscu byłem 15 minut przed czasem. Przy amfiteatrze w Rajczy było jak na dyskotece – kilkaset lampek czołówek i kilka razy więcej elementów odblaskowych odbijających światło. Wszyscy się rozgrzewali.
Kilka minut przed startem, rozglądając się dookoła, zadałem sobie z przerażeniem pytanie – co ja tutaj robię?!
1. RACHOWIEC, 10. kilometr, 954m wys.
Nie miałem dużo czasu na rozmyślanie. Rozległ się sygnał startu i ruszyliśmy korytarzem stworzonym przez odpalone race, a potem prosto w noc. Pierwsze kilometry prowadziły asfaltem, a przyjemny chłód sprzyjał dobremu tempu. Wkrótce skręciliśmy na szlak i zaczęliśmy piąć się w górę. Z początku pełny sił, wraz ze sporą grupą innych zawodników rozprawiliśmy się z podejściem na Rachowiec i o 05:10 zameldowałem się na szczycie. Byłem 20 minut przed planowanym przez siebie czasem.
2. KIKULA, 16. kilometr, 1087m wys.
Z Rachowca czekał nas przyjemny zbieg i spory kawałek udeptaną drogą. Świtało i kiedy zaczęliśmy drugie tego dnia podejście, ukazały nam się fantastyczne widoki.
Niestety wraz z czasem rosła i temperatura. Podejście na Kikulę wymagało już sporego wysiłku i mięśnie nóg zaczynały dawać o sobie znać, ale na tym etapie jeszcze z rzadka spoglądałem na zegarek i dystans w górę uciekał dość szybko. Z drugiej strony, wypiłem sporo wody i zacząłem się obawiać o zapasy.
Ok. 06:15 moim oczom ukazały się pomarańczowe proporczyki z cyframi „1” i „6” oznaczające kilometraż trasy. Kiedy dotarłem na samą górę, okazało się, że napotkaliśmy nieoficjalny punkt żywieniowy zorganizowany przez lokalny klub biegaczy „STO-nogi Milanówek„. Zbawiciele!
3. WIELKA RACZA, 27. kilometr, 1236m wys.
Znowu okazało się, że Kikulę zdobyłem przed założonym sobie czasem. Zacząłem się zastanawiać czy przypadkiem nie cisnę za mocno. Na razie jednak miałem siły, a dobry czas dawał kopa, więc bez ociągania ruszyłem dalej. Biegliśmy lasami, ale temperatura powoli dawała już w kość. Zmoczyłem bandanę i założyłem na głowę dla ochrony.
Podejście pod Wielką Raczę zabrało sporo czasu i wycisnęło ze mnie sporo potu, ale nie zatrzymywałem się. Po raz drugi prawie opróżniłem bukłak z wodą wiedząc, że na szczycie jest schronisko, gdzie można będzie zrobić krótki odpoczynek i uzupełnić braki. Na zegarek patrzyłem coraz częściej a dystans nie uciekał już tak sprawnie. Zaczęła się prawdziwa walka.
Kamienne stopnie prowadzące do schroniska przywitałem z niewypowiedzianą ulgą i zameldowałem się pod drzwiami o 07:20. Wchodząc do środka na krótką przerwę, kątem oka zauważyłem kilka osób, które przebiegły obok, jakby budynek na szczycie był fatamorganą.
4. JAWORZYNA, 33. kilometr, 1173m wys.
Zwilżenie głowy i uzupełnienie bukłaka zajęło 10 minut. Nogi nieco odpoczęły po ciężkim podejściu i stwierdziłem, że czas ruszać. Chciałem jeszcze kupić sobie izotonik, ale kiedy zobaczyłem kolejkę, zrezygnowałem. Wychodząc ze schroniska, patrzyłem jak jeden z zawodników przy stole raczy się zimną colą.
Jednak już sam odpoczynek tchnął we mnie nowe siły. Pomimo morderczego upału, zbieg z Wielkiej Raczy a potem slalomy góra-dół spowodowały, że czas znowu zaczął płynąć normalnie. Batony energetyczne i żele znikały jak szalone, ale miałem świadomość, że im szybciej dotrę do mety, tym krócej będę skwierczał na tej patelni.
Po Wielkiej Raczy i odpoczynku, pokonanie Jaworzyny okazało się w miarę lekkim etapem. Tym bardziej, że zaraz za nią czekała oaza spokoju w postaci punktu żywieniowego na Przegibku.
5. WIELKA RYCERZOWA, 42. kilometr, 1226m wys.
Za Jaworzyną szlak raz schodził, raz się wspinał, a chwile regeneracji na Wielkiej Raczy dawno już poszły w zapomnienie. Kolejne kilometry znikały coraz wolniej i coraz ciężej było już podbiegać, nawet na niewielkich wzniesieniach. Po wszystkch było widać już zmęczenie i co chwile ktoś potykał się na kamieniach i wystających korzeniach. Ja też stawiałem już coraz bardziej niezdarne kroki. W pewnej chwili zahaczyłem nogą i poczułem jak lecę do przodu. Z rękoma wyrzuconymi do przodu zaliczyłem krótką jazdę po piasku i kamieniach. Na szczęście skończyło się na lekkim otarciu kolana dłoni, ale to dało do myślenia. Trzeba już uważać na zbiegach…
Teraz szlak prowadził w cieniu wysokich drzew, co łagodziło nieco pustynny gorąc. Wkrótce pojawił się Przegibek. Już z daleka słychać było wolontariuszki niezwykle głośno dopingujące kolejnych dobiegających.
Kiedy przebiegłem przez bramkę o 08:40 i zobaczyłem stoły uginające się pod tonami jedzenia, nie wiedziałem co pierwsze złapać. Były owoce wszelkiej maści, drożdżówki, ciastka, bakalie a nawet jagody ze śmietaną. Wolontariusze dopingowali i uwijali się, dolewając nam wody do bukłaków. Jedyne czego brakowało do pełni szczęścia to zimna cola.
Postanowiłem zrobić 10 minut przerwy, podobnie jak poprzednio i ruszyć dalej. Spróbowałem wszystkich dobrodziejstw ze stołu i ponownie napełniłem bukłak. Niestety, tym razem przerwa nie odświeżyła mnie już tak bardzo, a bardzo dobrze wiedziałem, że mam przed sobą najcięższe podejście.
Nie wiedziałem natomiast, że podejście będzie błotniste. Zatrzymując się w połowie podejścia, spojrzałem na profil trasy – za Rycerzową był już tylko Muńcuł, a potem już w dół. Rzuciłem wszystkie siły i starłem się z tym szczytem, a walka zajęła blisko godzinę. Zaraz przed 10:00 odniosłem zwycięstwo i stanąłem na rozejściu tras. Nie wahałem się ani sekundy – wybrałem krótszą, czyli 50+.
6. MUŃCUŁ, 48. kilometr, 1165m wys.
Skręciłem w lewo i ruszyłem na Muńcuł. Plecak z wodą ciążył już od jakiegoś czasu, a afrykańskie warunki nie pomagały. Spieczony słońcem człapałem powoli, podbiegając gdzie tylko się dało, ale czułem, że jadę już na oparach. Na szczęście Muńcuł to już była formalność.
O jakże się myliłem! Wielka Rycerzowa pozbawiła mnie resztek sił, a kolejny szczyt okazał się nie jednym, a trzema długimi i mozolnymi podejściami. Czas wlókł się niemiłosiernie, a dystans zdawał się stać w miejscu. Kiedy wreszcie, po długiej wspinaczce, pokonałem ostatnie metry wzniesienia, wczołgałem się na polanę, gdzie zalał mnie żar jakiego jeszcze nie czułem. Temperatura była nie do zniesienia i tak już pozostało aż do samej mety.
UJSOŁY
Liczyłem na to, że przynajmniej zbieg w dół da nieco wytchnienia, ale tu też nie mogłem być w większym błędzie. Ostatnie 5 kilometrów prowadziło przez nagrzane do czerwoności łąki, a sam zbieg prowadził między wysokimi trawami i parowami, w których gorące powietrze wydawało się kumulować ze zdwojoną siłą. Mięśnie nóg odmawiały posłuszeństwa. To była prawdziwa katorga. Tu, gdzie liczyłem na odrobienie straconego czasu, musiałem się zatrzymywać dosłownie co kilka kroków, bo uda paliły żywym ogniem i jeden nieopatrzny krok mógł skończyć się utratą równowagi, a przy okazji i zębów na kamieniach.
Z utęsknieniem wypatrywałem asfaltu na ostatnim kilometrze, ale kiedy moje stopy poczuły twardą nawierzchnię, byłem już wypompowany do cna. Wlokłem się mozolnie do mety i dopiero okrzyki znanych mi już wolontariuszek zmotywowały mnie do ostatniego wysiłku. Linię mety minąłem o 11:17. Zdjąłem plecak, zszedłem na brzeg rzeki i położyłem się w wodzie.
Trasę pokonałem w 07:17:10 (135. pozycja), czyli dwie godziny szybciej niż się spodziewałem. Może gdybym lepiej rozłożył siły, byłbym w stanie pokonać trasę o te 17 minut szybciej, ale to już nie było ważne. W tym momencie zostałem ultramaratończykiem.
PODSUMOWANIE
Krótką trasę Chudego Wawrzyńca pokonało w tym roku 575 zawodników, osiemdziesiątkę natomiast 165. Długą trasę Jako pierwszy pokonał Piotr Bętkowski w 08:59:21, a pierwszą kobietą, która przekroczyła linię mety (i trzecią w generalce) była Ewa Majer z czasem 09:14:29. Trasę 50+ wygrał Grinius Gediminas (04:32:21), a pierwsze miejsce w kategorii kobiet przypadło Martynie Kantor – debiutantce w ultra!
Organizatorom biegu również należą się gratulacje. Trasa krótka prowadziła czerwonym, a po rozejściu zielonym szlakiem, ale dodatkowo oznaczona była białymi taśmami, więc w każdej chwili w zasięgu wzroku było widoczne oznaczenie. Szkoda, że pod koniec biegu podziwiałem już tylko kamienie pod nogami, ponieważ widoki również oferowały dużo tym, którzy jeszcze mieli siły się rozglądać.
Przed biegiem miałem wątpliwości czy jeden punkt żywieniowy na trasie wystarczy, ale obecność schronisk na poszczególnych szczytach pozwalała wystarczająco uzupełniać zapasy. Posiłek regeneracyjny na mecie składał się z owoców, drożdówek, batonów i izotoniku, jak również wersji na gorąco, także w opcji wegetariańśkiej, co zasługuje na uznanie. Ekipie z Pokojowego Patrolu również należą się gratulacje – byli dokładnie tam gdzie trzeba i dawali z siebie wszystko dopingując nas do walki.