…i znowu orka pod górę…. po bokach drogi widzę leżących biegaczy – niczym zwłoki po bitwie. A tu jeszcze nie jedna bitwa dzisiaj do stoczenia. Też chętnie bym się położył, ale z obawy, że to może oznaczać koniec zabawy, pozwalam sobie tylko na chwilę usiąść i pomerdać nogami dla rozluźnienia…
KRÓTKO O UTMB
Marzenie każdego ultrasa. Wielki festiwal biegów ultra, chyba najbardziej znany i na pewno jeden z najtrudniejszych w Europie. Ultra Trail du Mont-Blanc organizowany jest W Chamonix-Mont-Blanc, we Francji. Biegi w ramach UTMB odbywają się na terenie trzec krajów – Francji, Włoch i Szwajcarji, a w ramach kilku biegów (UTMB, CCC) przekracza się granice wszystkich tych krajów.
W ramach festiwalu, można wziąć udział w 4 różnych biegach:
- UTMB: 170 km, +11000 m, 6 ITRA pts
- TDS: 145 km, +9100 m, 6 ITRA pts
- CCC: 101 km, +6100 m, 4 ITRA pts
- OCC: 55 km, +3500 m, 3 ITRA pts
- MCC: 40 km, +2300 m, 2 ITRA pts
- YCC: 15 km, +1000 m, 1 ITRA pts
WIELKIE WYZWANIE
Po biegu stwierdziłem, że nie będę pisał tej relacji, bo i po co, skoro go nie ukończyłem. Dodatkowo nie miałem na nią w ogóle ochoty – nikt nie lubi obnosić się ze słabościami i opisywać czegoś czemu nie podołał. Na szczęście ktoś powiedział mi, że mam to kategorycznie zrobić bo to doświadczenie, które może się innym przydać i z którego mogą czerpać na przyszłość. A w końcu temu mają służyć moje relacje. Cieszy mnie za każdym razem kiedy ktoś podchodzi do mnie i mówi, że ta czy inna relacja pomogła mu się przygotować do biegu albo po prostu, że fajnie mu się czytało.
Tak więc czas się poumartwiać ;)
STAN GOTOWOŚCI??
W 2018 ukończyłem CCC. Było ciężko, ale też pięknie. Masyw Mont Blanc oferuje naprawdę fantastczne widoki, ale daje też spory wycisk. Dałem radę i od razu postanowiłem postawić kolejny krok. TDS miał mieć o 20 km i trochę przewyższeń więcej, ale wszystko do zrobienia.
Tymczasem po rejestracji okazało się, że organizatorzy postanowili zmienić trasę biegu, dodając jeszcze 25 km i trochę przewyższeń. W sumie wyszło 145 km i +/- 9100 m. Miał być ładny łącznik pomiędzy CCC a UTMB, na który jeszcze nie czułem się gotowy, a tu taka niespodzianka. Ale jak się powiedziało „A”…
Jednak im bliżej biegu, tym bardziej wszystko się sypało. Najgorsza była kontuzja stawu skokowego – podczas Lavaredo, 29. Czerwca (2 miesiące przed TDS) zerwałem więzadło w kostce. Trzymało się na włosku. Na początku się załamałem, ale po konsultacjach z lekarzami i fizjoterapeutami okazało się, że jest szansa! Postanowiłem, że nie zrezygnuję i zrobię wszystko żeby stanąć na linii startu podczas TDS.
Dwa miesiące ciężkej pracy później udało się! Wprawdzie zgodnie
z zaleceniami, noga otejpowana i w skarpecie kompresyjnej dla wzmocnienia, ale bardziej prewencyjnie i dla spokoju głowy, bo była stabilna.
Jednak to nie jedyna przeszkoda. Dwa tygodnie przed biegiem, kiedy już wróciłem do regularnych treningów i biegania po górkach… bum! Nieopatrznie, w nagrodę za fajny trening, wszamałem lody… i zatrucie pokarmowe wyłączyło mne na tydzień. Do samego końca bałem się, że nie wyprostuję tego żołądka, ale udało się.
No to na koniec jeszcze doszedł pęcherz na palcu u stopy. Niby pierdoła, ale każdy ultras wie co to znaczy jeszcze przed startem. Każdy, komu mówiłem o zatruciu i zerwanym więzadle klepał mnie po plecach i mówił, że spoko, dam radę, a przerwa może nawet dobrze zrobiła bo wypocząłem. Ale jak wspomniałem o pęcheerzu, to natychmiast w oczach rozmówcy pojawiało się bezdenne współczucie. Co tam zerwane więzadło czy nieżyt żołądka… ale pęcherz! Ja pierdziu! No to stary, masz posprzątane!
…TRZEBA POWIEDZIEĆ „B”
Przed biegiem kładłem się spać w towarzystwie błyskawic, grzmotów targających szczytami oraz siekącego deszczu, który spadł na Chamonix. A za kilka godzin miałem stać na starcie w Courmayeur. Nie muszę mówić, że praktycznie nie zmrużyłem oka? ;)
Przez chwilę trwałem w półśnie, gdy nagle zadzwonił budzik. Wstałem i od razu wyszedłem na balkon. Było mokro, ale już praktycznie nie padało. Uffff….
Zjadłem solidną owsiankę, wypiłem kawę, spakowałem bety i ruszyłem na miejsce zbiórki obok ekspo, gdzie wsiadłem w autobus i ruszyłem do Courmayeur.
Niedługo później stoję na starcie, w powiększającym się tłumie biegaczy. Ostatnie minuty zlatują bardzo szybko. Kiedy słyszę głos odliczający od dziesięciu w dół, ciarki przechodzą mi po plecach, a do głowy przebija się myśl, że to jest to: po dwóch miesiącach rehabilitacji, różnych przygód i przeszkód, wątpliwości i zagryzana zębów, udało się. Stoję na starcie TDS!
Ruszamy. Opuszczamy Courmayeur, żegnani przez spory tłum kibiców. Kiedy tylko mijamy ostatnie latarnie, w ciemności rozbłyskują setki światełek i moim oczom ukazuje się w ciemności długi, świelisty sznurek czołówek prowadzący w górę. Nawet nie muszę włączać swojej lampki, ponieważ jest wystarczająco jasno.
Na zamianę biegniemy i idziemy pod górę. Droga jest na tyle szeroka, że nic się nie korkuje i każdy może biec swoim tempem. Monitoruję stan nogi i pilnuję ostrożnego tempa – mam przed sobą między 20 a 30 godzin biegu, więc trzeba oszczędzać siły.
Jest rześko, ale wspinaczka pod górę rozgrzewa ciało, więc nie ma potrzeby zakładać cieplejszego ubrania. Nawet w wyższych partiach jest na tyle przyjemnie, że krótki rękawek w zupełności wystarczy.
Na samej górze jest jeszcze ciemno i wszystkie okoliczne szczyty chowają się w czerni. Jest mokro. Biegnę wąską ścieżką, przeskakując co chwilę przez większe i mniejsze kałuże. Po chwili teren zaczyna znowu opadać, ścieżynka rozszerza się i przechodzi w szerszą, szutrową drogę, którą zbiegam w dół, a potem kilka kilometrów po płaskim. Pojaśniało, a z ciemności wyłoniły się strzeliste szczyty. Przy ziemi zaległa mgła.
ODROBIONA LEKCJA
Po chwili na trasie zaczynają pojawiać się ludzie, a jeszcze moment później dobiegam do tętniącego życiem punktu odżywczego. Mimo, że jest wcześnie rano, a ja jeszcze jestem świeży, korzystam z okazji żeby zjeść ciepłą zupę z ryżem. Podczas Lavaredo Ultra Trail zaniedbałem jedzenie na punktach, ale tu nie popełnię tego samego błedu. Uzupełniam płyny, zgarniam jakiegoś batonika, na którym napisane jest „salty” i ruszam dalej.
Skoro było w dół, teraz trzeba znowu w górę – w końcu gdzieś trzeba zrobić te przewyższenia. Wspinaczka męczy nogi, ale wolę to niż zbieganie, które jest dla mojej kostki większym zagrożeniem. Nie żeby był jakikolwiek problem – noga sprawuje się świetnie i nie daje żadnych powodów do niepokoju.
Wspinam się długo zygzakowatą, kamienistą ścieżką. Słysząc gdzieś ponad sobą wiwaty, spoglądam w górę. Widzę długalaśny sznurek biegaczy, przypominający mrówki pnące się na szczyt mrowiska. Na samej górze stoi kilku wolontariuszy, dopingując, ale przede wszystkim samą swoją obecnością wskazując koniec mozolnej wspinaczki.
Docieram na sam szczyt, podstawiam obsłudze biegu numer do zeskanowania i ruszam dalej. Wbiegam na szeroką, szutrową drogę i natychmiast zostaję otoczony przez innych biegaczy. Biegnę cały czas w grupie. Uspokajam tempo, wyrównuję rytm i wyciągam batonika, którego wcześniej zwinąłem z punktu. Gryzę… i natychmiast zaczynam pluć na wszystkie strony! Co za idiota wpadł na takie połączenie smaków. Weż łyżeczkę miodu, po czym wpakuj ją do solniczki, nabierz trochę pestek dyni, a na koniec sowicie posyp najmocniejszyn CHILI jakie znajdziesz. Taki właśnie był ten baton. Lubię eksperymenty… ale nie aż tak!
Kiedy już otrzepałem się z szoku i paraliżu kubków smakowych, koncentruję się znowu na biegu. Szeroka, szutrowa droga wiła się i zakręcała między górami, prowadząc cały czas lekko w dół. Minęło dopiero dwadzieścia-kilka kilometrów i muszę się powstrzymywać żeby nie wyciągnąć nóg na przyjemnym zbiegu – sił musi starczyć jeszcze na kolejne 120 km.
W pewnym momencie trasa schodzi z przyjemnego szutru i skręca gwałtownie w dół, prowadząc w krzaczory. Lawiruję między mokrymi łatami zielska, próbując nie ślizgnąć na mokrej trawie, aż docieram na sam dół, do rwącego strumienia. Przeskakuję po kamieniach na drugą stronę i znowu zaczyna się drapanie do góry.
Choć nie pada, wokół jest mokro i łatwo się poślizgąć. Przebiegam przez różne pastwiska, biegnąc wzdłuż zbocza góry, którym pasą się owce i krowy. Jedna rogata, wyjątkowo towarzyska, postanowiła przywitać się z biegaczami i uwaliła się na całej wąkiej ścieżce, blokując kompletnie możliwość przejścia. Na szczęście ja zdążyłem przebiec, ale biegnący za mną nie mieli tyle szczęścia. Widzę, że zrobił się korek, ale nie śledzę dalej całego zajścia tylko wracam do patrzenia pod nogi.
W dali widać spore jezioro. Sznurek biegaczy przede mną zakręca żeby okrążyć je i wspiąć się stromym podejściem do jakiegoś długalaśnego budynku. Na szczycie ustawiła się spora grupka kibiców. Powoli zbliżam się do tego podejścia.
Okrążam jezioro i zaczynam krótką, ale cholernie stromą wspinaczkę wąską ścieżynką wydeptaną pomiędzy niskimi krzaczorami, w które co chwilę zaplątują się kije. Są tu praktycznie bezużyteczne, ale stromizna wyciąga wszystkie siły więc próbuję co kilka kroków wetknąć kij gdzie się da i choć trochę pomóc sobie we wspinaczce.
PIERWSZE PROBLEMY
Nareszcie na górze, przybieram wobec kibiców maskę niezmordowanego ultrasa, macham i przybijam piątki dzieciakom. Tuż za ostatnimi kibicami zrzucam tę maskę luzu i wracam do wewnętrznego cierpienia. A jednak, jakby trochę ulżyło. Właśnie przekroczyłem granicę Włoch z Francją.
Zagryzam baton żeby uzupełnić kalorie, ale zaczyna się znany już problem – żołądek znowu odmawia słodkich batonów. W głowie zalęga mały, włochaty strach – czyżby znowu miała być powtórka? Kolejne 15 km to ciągły zbieg w dół. Z początku delikatny, z czasem coraz bardziej stromy, by zaraz przed Bourg Saint Mourice zamienić się w ostrą jazdę w dół i skakanie po kamieniach. Ten odcinek daje mi wycisk, bo muszę bardzo uważać na ledwo wyleczoną kostkę.
Wbiegam do miasta i lawirując wąskimi uliczkami dobiegam do punktu… ale WTF? Bourg Saint-Mourice miał być wielkim punktem z wyżerą, opieką medyczną itp. A tu widzę dwa namioty i jeden długi stół z samą wodą i colą. Zero jedzenia! Podbiegam, napełniam softflaski wodą i siadam na ławce nieco zmieszany sytuacją. Co robić – liczyłem na naładowanie akumulatorów, a tu taki zonk. Coś jest grubo nie tak.
I wtedy patrzę na tablicę stojącą obok i widzę informację „Seez”… osz qrde! Do Bourg Saint-Mourice jeszcze 2 km. To jest jakiś dodatkowy, nieoficjalny punkt!
Skaczę na nogi i ruszam jak ogień, klnąc nie tak całkiem cicho (w końcu w obcym kraju jestem, może nikt nie zrozumie…). Plan był taki, że odpoczywam trochę dłużej, ale dopiero w Bourg Saint-Mourice.
Brakujący dystans dłuży się trochę, ale wreszcie dobiegam do celu. No! Tutaj to jest prawdziwy obóz wojenny. Jest namiot strażniczy, dalej stanowisko medyczne, i w końcu bogato zastawione stoły. Idę po zupkę z makaronem (w sumie szkoda, że cienki bulionik a nie pożądna żołnierska grochówa!), chwytam chlebek, obowiązkowo żółty ser i różne inne smakołyki po czym zasiadam przy stole i zabieram się za pałaszowanie. Jeszcze ciepła, słodka(!) herbatka i czuję się dużo lepiej.
Nieco odświeżony i najedzony, zbieram bety i idę do wyjścia. Tu trzeba zdać egzamin z wyposażenia obowiązkowego i dopiero można ruszać. Wszystko OK. No to jedziemy.
GWÓŹDŹ DO TRUMNY
Jeszcze nie wychodzę dobrze z miasteczka, a już droga podnosi się, zapowiadając kolejną wspinaczkę. Przede mną potężne i długie podejście, a do tego jest środek dnia i pełne słońce.
Z początku idę lasem, ale nawet tu czuć, że robi się gorąco. Stromy szlak pnie się w górę, zawijając niczym wstążka rzucona na ziemię. Dzięki temu idzie się łatwiej, ale mam wrażenie jakbym wspinał się na szczyt bardzo powoli. Piję w tym upale jakbym miał nieskończone zapasy wody, ale bez tego stanąłbym chyba w połowie.
Po nieskończenie długiej wspinaczce docieram do asfaltowej drogi, gdzie widzę kilka siedzących osób. Też postanawiam odpocząć w zaimprowizowanym obozowisku. Okazuje się, że to nie koniec, a jedynie przystanek przed dalszą drogą w górę. Problem polega na tym, że skończyła się ochrona drzew i dalej już jest jak na patelni. Wąska ścieżynka wymusza wspinaczkę gęsiego. Chociaż i tak nikt się nie spieszy wyprzedzać. Wdrapując się do góry co chwilę mijam jakiegoś zawodnika leżącego na trawie obok trasy. Zastanawiam się czy taka drzemka (goście ewidentnie kimają) nie skończyłaby się dla mnie źle – na tym poziomie zmęczenia mógłbym obudzić się dopiero w środku nocy, wyziębiony i skołowany. A może w ogóle nie potrafiłbym zasnąć? Nie wiem, nigdy nie próbowałem.
Napieram do góry, chociaż regularnie zatrzymuję się żeby choć chwilę odpocząć i zebrać siły do dalszej walki. Idę i idę, ale ta góra się nie chce skończyć. Słońce doskwiera coraz bardziej, a softlfaski już prawie całkiem wyschły. Nie jest dobrze.
W górze zaczyna majaczyć jakiś budynek i wydaje się, że to już nawet blisko, ale droga w górę prowadzi długimi zawijasami, wydłużając dystans kilkakrotnie. Czas wlecze się niemiłosiernie, zapas wody skurczył się prawie do zera a na szczycie wcale nie ma punktu odżywczego. Cała nadzieja w tym, że ktoś przewidział sytuację i poratuje nas wodą.
Po kilku dłuższych przystankach walka dobiega końca. Jestem na górze. Rozglądam się błędnym wzrokiem, bynajmniej nie za pięknymi widokami, a raczej za kroplą wody. Jest! Zbawienie! Zaimprowizowane „ujęcie wody” z węża ratuje mnie z opresji. Jak stado wygłodniałych wilków, wszyscy rzucają się na zdobycz, by zdążyć uszczknąć choć odrobinę dla siebie.
Udało się. Mam wodę i mogę iść dalej. A to jeszcze nie koniec – tylko taki „przedszczyt”. Kawałek płaskiego dla odpoczynku i znowu orka pod górę. Po bokach drogi widzę leżących biegaczy – niczym zwłoki po bitwie. A tu jeszcze nie jedna bitwa dzisiaj do stoczenia. Też chętnie bym się położył, ale z obawy, że to może oznaczać koniec zabawy, pozwalam sobie tylko na chwilę usiąść i pomerdać nogami dla rozluźnienia. Próbuję znowu wcisnąć batonik, ale nie przechodzi przez gardło. Przynajmniej żel, popity wodą, daje odrobinę nadziei. Wstaję i napieram dalej.
NA OPARACH…
Kolejne podejście to potworna walka o każdy krok. Cały „obiad” zjedzony na punkcie już dawno wyparował, a słodkie zapasy są bezużyteczne. Ileż bym dał za tę kanapkę z serem i pomidorkiem, która czeka w przepaku. Nie poddaję się, ale wiem, że daleko tak nie zajadę.
Kolejne kilometry rozmywają się i ograniczają do widoku własnych stóp oraz dramatycznej walki rozgrywającej się w głowie o każdy krok. Nawet nie zauważam kiedy dochodzę na szczyt i zaczynam schodzić w dół. „Budzę” się dopiero po chwili, bo odrobinę mniejszy wysiłek przywraca zmysły.
Czuję, że to koniec, ale jeszcze nie daję za wygraną. Muszę dotrzeć przynajmniej do 91-tego kilometra. Tam odpocznę i nabiorę sił.
Trochę idąc, trochę biegnąc (phi!) w dół, docieram do Cormet de Roseland. 69-ty kilometr. Jeszcze 21 km. Wchodzę do namiotu, siadam na ławce i wzdycham mocno. Po chwili dopiero wstaję i idę coś zjeść. Tylko jakoś nic nie wydaje się atrakcyjne. No nic, odczekam chwilę. Wyciągam profil trasy i patrzę, co mnie czeka. O szlag! A te dwie góry skąd tu się wzięły?!
TRUDNA DECYZJA
Do 91-szego kilometra i przepaku mam jeszcze 21 km, w tym dwie góry, których na chwilę obecną nie wyobrażam sobie pokonać. Może jeśli chwilę odpocznę… ALE potem trzeba będzie pokonać jeszcze kolejne 50 km i drugie tyle przewyższeń, co do tej pory…
…W tym momencie niebo wali mi się na głowę. Uświadamiam sobie ogrom wyczerpania oraz fakt, że czeka mnie jeszcze dokładnie drugie tyle do pokonania, dodatkowo w nocy, co może skutkować skrajnym wychłodzeniem ze zmęczenia, a już na pewno niebezpieczeństwem załatwienia ledwo wyleczonej kostki.
Kolejne 20 minut to rozpaczliwe próby znalezienia najmniejszej iskry nadziei i motywacji. Nic z tego, to ognisko jest już całkowicie zalane. Finisz, amen, kaput…
Idę do stołu sędziowskiego i chcę się wycofać… ale sam zawracam do stołu. Jeszcze nie. Może się pozbieram… kręcę się bez sensu i po chwili podejmuję ostatecznie decyzję. Idę i się wycofuję.
Kobieta patrzy na mnie i pyta czy jestem pewien, bo nie wyglądam źle. Uśmiecham się i mówię, że jestem pewien. Kiedy odcina mi kawałek numeru startowego, to boli jakby to był co najmniej palec… no cóż, to koniec.
Dzwonię do Gosi i zawracam ją z Beaufort, gdzie miała na mnie czekać żeby dać kopniaka motywacyjnego przed nocą. Przynajmniej nie będzie wracać sama po nocy do Chamonix… A ja nie wrócę z Chamonix z kamizelką finishera… życie.
DANE I LOGISTYKA
Dystans: 69,5 KM
Przewyższenie: +/-4272 m
Spalone kalorie: 5246 kcal
Spożyte kalorie: 4120 kcal
Średnie tempo: 11:50 min/km
Punkty żywieniowe:
– Col
Checrouit, ok. 7 km: woda.
– Lac Combal, ok. 15,5 km: woda, izo, coca-cola, herbata, owoce,
czekolada, bakalie, bagietki, ser żółty, kiełbasa, zupa, ryż, makaron, batony.
– Col Du Petit St Bernard, ok. 35 km: woda, izo, coca-cola,
herbata, owoce, czekolada, bakalie, bagietki, ser żółty, kiełbasa, zupa, ryż,
makaron.
– Bourg St Maurice, ok. 51. km: woda, izo, coca-cola, herbata,
owoce, czekolada, bakalie, bagietki, ser żółty, kiełbasa, zupa, ryż, makaron.
– Cormet de Roselend, ok. 67 km: woda, izo, coca-cola, herbata,
owoce, czekolada, bakalie, bagietki, ser żółty, kiełbasa, zupa, ryż, makaron.
– La Gittaz, ok. 75 km: woda, izo, coca-cola.
– Beaufort, ok. 92 km: woda, izo, coca-cola, herbata, owoce,
czekolada, bakalie, bagietki, ser żółty, kiełbasa, zupa, ryż, makaron, ciepłe
posiłki, przepak.
– Hauteluce, ok. 99 km: woda, izo, coca-cola, herbata, owoce,
czekolada, bakalie, bagietki, ser żółty, kiełbasa, zupa, ryż, makaron.
– Col Du Joly, ok. 114 km: woda, izo, coca-cola, herbata, owoce,
czekolada, bakalie, bagietki, ser żółty, kiełbasa, zupa, ryż, makaron.
– Les Contamines, ok. 123 km: woda, izo, coca-cola, herbata, owoce,
czekolada, bakalie, bagietki, ser żółty, kiełbasa, zupa, ryż, makaron.
– Les Houches, ok. 138 km: woda, izo, coca-cola, herbata, owoce,
czekolada, bakalie, bagietki, ser żółty, kiełbasa, zupa, ryż, makaron.
- Sprzęt:
- buty: trailowe Salomon Sense Ride,
- Odzież: skarpetki kompresyjne Brubeck, spodenki S-Lab Modular, koszulka Brubeck 3DRunPRO, plecak Salomon ADV 12 SKIN SET , Garmin Fenix 5.
- plecak: softflask 0,5l z izotonikiem, softflask 0,5l z wodą, pusty softflask rezerwowy, rękawki BRUBECK, czapka Buff, kurtka przeciwdeszczowa Salomon Bonatti PRO WP, folia NRC, bluza Salomon, „nogawki” długie, bandaż elastyczny, spodnie wodoodporne, rękawiczki Brubeck + rękawiczki wodoodporne Decathlon, telefon, czołówka PETZL NAO, czołówka PETZL Bindi, kubek składany, chusta Buff, żele i batony ALE.
- Jedzenie (~3700 kcal):
- Przed startem: owsianka (~250 kcal), kanapka z margaryną i serem (~300 kcal), kawa, izotonik (zaraz przed startem) (~80 kcal) = 630 kcal
- na trasie: 5 żeli ALE (550 kcal), 1 snickers (~250 kcal), 3 batony ALE (~420 kcal), 1 banan (~100 kcal), żółty ser (~600 kcal), zupa (~200 kcal), makaron (150 kcal), ryż (150 kcal), tabletki z elektrolitami ALE Hydrosalt = ~2420 kcal
- posiłek regeneracyjny: kanapkaz margaryną i serem (~300 kcal), frytki (~350 kcal) = ~650 kcal
- Nawadnianie (~420 kcal):
- 6l wody (woda uzupełniania na każdym punkcie i w strumieniach)
- 1l izotoniku (na punktach) (~200 kcal)
- 1l ALE Multivitamin (~150 kcal)
- 0,2 l coli (na punkcie) (~80 kcal)
Strategia:
- Odżywianie – wczesne śniadanie – spora owsianka, kawa, a na drogę autobusem na start izotonik i baton. Na trasę biorę żele i batony. Na punktach uzupełniam softflaski i staram się zjeść coś bardziej naturalnego i raczej słonego żeby uzupełnić sód i trochę mikroelementów.
- Nawadnianie – Przede wszystkim regularnie. Biorę zapasowy softflask, który będę napełniał w miejscach, gdzie jest większa przerwa między punktami. Na punktach jakieś izo, herbata, inne słodkie napoje.
- Podejścia i zbiegi – Podchodzę spokojnie – nie można się zajechać, bo przewyższeń jest naprawdę dużo. Na płaskim i zbiegach wrzucam średnie tempo – takie, które pozwoli nadrobić stracony czas, ale da też szansę na regenerację przed kolejnym podejściem. Pierwszą połowę cały czas na zaciągniętym hamulcu i naprawdę uważać na tempo.
Wnioski:
- Warunki – Rano było rześko. Po górach przeszły burze, a więc było mokro. Niekiedy na ścieżce były spore kałuże, ale po 15 km już było w porządku. Około południa wyszło słońce i zaczęło się robić gorąco. Najbardziej dogrzało niestety na najcięższym podejściu i tam wszyscy padali pokotem. Starałem się moczyć czapkę i chłodzić ciało.
- Tempo – Z początku bardzo spokojnie, nie forsowałem tempa. Szło fajnie przez pierwsze 20-30 km. Potem nazbierało się już przewyższeń i robiło się coraz ciężej, ale tempo cały czas trzymałem zgodnie z planem. Dopiero po 50-tym kilometrze, na największym podejściu wszystko się rozjechało.
- Odżywianie – Wszystko zgodznie z planem: piłem regularnie i tutaj raczej wszystko grało. Jadłem w regularnych odstępach, ale już niedługo po starcie zaczeło mnie odrzucać od słodkiego. Z czasem było tylko gorzej, a jedzenie na punktach nie wystarczało żeby uzupełnić kalorie aż do następnego punktu. Zaczęły się problemy energetyczne i jakiś czas później płomień zgasł.
- Czasy – Z początku bardzo dobrze. Biegłem asekuracyjnie i wszystko szło zgodnie z planem aż do podejścia do Fort de la Platte To podejście niszczyło wszystkich, a byłem tam w chwili największego słońca. Pokonanie tego podejścia zajęło mi dużo dłużej i zmęczyło tak, że potem już czas się rozjechał.
ORGANIZACJA I PODSUMOWANIE
UTMB to najbardziej profesjonalnie zorganizowane wydarzenie jakie dotychczas widziałem. Wszystko jest dopięte na ostatni guzik – strona internetowa pozwala na bieżąco śledzić biegi i każdego biegacza z osobna, podając pełne statystyki. Pomimo, iż biegacze nie mają ze sobą nadajnikó GPS, a odczyty są dokonywane tylko na poszczególnych punktach, system genialnie kalkuluje potencjalną pozycję biegacza i postępy na trasie naprawdę są bliskie rzeczywistości.
Odbiór pakietów jest super zorganizowany. Wielka hala jest podzielona na strefy, przez które przechodzi się po kolei, a w każdej dzieje się coś innego. Dzięki temu wszystko idzie sprawnie. Sprawdzanie wyposażenia obowiązkowego jest naprawdę rygorystyczne – trzeba mieć ze sobą cały sprzęt obowiązkowy, bo losowanie jest kilka produktów, które trzeba pokazać, a osoba sprawdzająca naprawdę dobrze zweryfikuje czy sprzęt jest zgodny z regulaminem.
Znakowanie trasy odbywa się za pomocą proporczyków lub biało-czerwonych taśm z odblaskami. Odblaski są wszędzie, a znakowanie porządne. Możecie zapomnieć o tracku i oszczędzicie sporo baterii w zegarku.
Punkty żywieniowe są dobrze wyposażone. Podobnie jak na CCC, tu też batoniki były tylko na pierwszym punkcie, ale już otwarte i pokrojone. Mam wrażenie, że na CCC był większy wypas – tutaj wprawdzie jest i słono i słodko, wszystkiego sporo, a na każdym punkcie zupa, do której można dobrać ryż lub makaron. Za to na CCC pamięam bemary z sosem do makaronu (wprawdzie bolognese, ale jednak coś gorącego i mocno sycącego). Być może w Beaufort było mocne żarcie, ale tam nie dotarłem :P
Posiłek na mecie – no niestety, nie sprawdziłem. Ale według przewodnika, całkiem niedaleko mety był zorganizowany posiłek regeneracyjny, a w miejscu, gdzie odbierało się pakiety, można wziąć prysznic po biegu. Rano do odbioru gotowe są przepaki.
STATYSTYKI
W TDS wystartowało 1785 uczestników, a ukończyło 1091
osoby. DNFów było 694, czyli 39%. Ja tym razem, niestety, do tych 39% się zaliczałem.
Tu znajdziesz wszystkie moje wyniki.
Wyniki najlepszych przedstawiają się następująco:
Mężczyźni:
1. Pablo VILLA GONZÁLEZ– 18:03:06
2. Dmitry MITYAEV- 18:16:16
3. Ludovic POMMERET – 18:37:13
Kobiety:
1. Audrey TANGUY – 21:36:15
2. Hillary
ALLEN – 21:52:46
3. Kathrin GÖTZ-
23:46:37
Pełne wyniki TDS tutaj.