I znowu rutyna: pieczone tarantule… yyyyy… znaczy galaretki (bleh!), uzupełnienie wody i izo, łyk herbatki… O! Drożdżówki! Szkoda, że dopiero na 77-mym kilometrze, gdzie już jestem od cukru widzę na różowo i nie mam na tyle śliny żeby przełknąć słodką „bułę”. A jednak pakuję w plecak jedną żeby później ją zmęczyć małymi gryzami. No to w drogę!
KRÓTKO O BIEGU
Cztery lata temu po raz pierwszy przyjechałem do Krynicy na Festiwal Biegowy. Biegłem wtedy dystans 64 km. Od tego czasu jakoś zawsze było mi nie po drodze z terminem festiwalu w Krynicy. A to Ultra Janosik, którego po prostu musiałem spróbować, a to UTMB (tym bardziej!). W tym roku postanowiłem zostać w kraju i pobiec w Krynicy… i dobrze, bo COVID i tak nas wszystkich uziemił.
Trasa Biegu 7 Dolin w pełnej wersji obejmuje 100 km. Start zorganizowany jest na depatku w Krynicy i stamtąd prowadzi na Jaworzynę Krynicką, Runek i przez Halę Łabowską do Rytra. W Rytrze przystanek przy Perle Południa, w którym to miejscu jest również start biegu na 64 km. Stąd leci się 10 km w górę do schroniska na Przechybie i dalej szlakiem znanym również z Biegów w Szczawnicy przez Wielki Rogacz i Eliaszówkę oraz długim zbiegiem do Piwnicznej. Tu umiejscowiony jest drugi przepak i zwykle jakiś ciepły posiłek – to 66-ty km trasy. Dalej trzeba pokonać kilka mało przyjemnych podejść by zameldować się pod hotelem „Wierchomla” (to już 77 km w nogach). Dalej znowu w górę, szybkim zbiegiem do Szczawnika i już ostatnie podejście. Dłuuuugie i coraz bardziej strome podejście znowu na Runek i zbieg krętymi ścieżkami do Krynicy. Na całym dystansie można zebrać ok. 4500 m przewyższeń.
START
Stoję przed linią startu na deptaku w Krynicy. Jest przed 02:30 w nocy, ale na deptaku spory tłum. Lekko się rozgrzewam, zamieniam kilka zdań ze znajomymi biegaczami i czekam, aż się zacznie… ależ się stęskniłem za prawdziwym ultra!
…Ruszam samotnie. Elita wystartowała kilka sekund temu i do pustej strefy wpuszczono jeszcze kilka osób. Stałem blisko,więc się załapałem ;) Biegnę spokojnie, mając w głowie, że przede mną kawał trasy. Szybko wybiegamy z Krynicy i pniemy się w górę na Jaworzynę Krynicką. Noc jest bardzo jasna a wielki, pełny księżyc przebija między drzewami nawet w najgęstszym lesie. Szlak jest w większości suchy, chociaż co jakiś czas na trasie napotykam wielkie bajora, gdzie trzeba się nagimnastykować żeby przedostać sie na drugą stronę.
Jakiś zawodnik przede mną zalicza długi ślizg i wjeżdża w błotną breję, która zalega na środku trasy. To zwiększa moją czujność i studzi zapał do zbyt szybkiego napierania. Jeszcze będzie okazja…
BYLE DO RANA
Połykam kilometry, cały czas mając towarzystwo innych biegaczy. W większości oni wyprzedzają mnie, ale za chwilę, na podbiegu, znowu widzę te same znajome plecy. Zaczynam
niecierpliwie wyczekiwać poranka i odrobiny naturalnego światła. W pewnej chwili zaczynam też czuć dyskomfort w dole brzucha. Dziwne, bo chyba nigdy nie zdarzyły mi się jeszcze problemy jelitowe na tasie. Na razie jednak to tylko lekki niepokój, więc lecę spokojnie. Może to jakiś podświadomy stres.
Na zbiegu do Rytra jest już duży problem. Coś jest grubo nie tak, bo każdy krok na zbiegu powoduje ból w trzewiach. Jakby ktoś grał mi w ping-ponga w jelitach. Muszę zwolnić, ale i tak wszyscy hamują, bo szlak zamienia się w mały, błotnisty strumień… trochę ból się uspokaja. Wiele ślizgów i skoków później docieram wreszcie do asfaltu – o dziwo bez żadnej wywrotki. Nareszcie czuję twardy asfalt pod butami. Biegnąc przez Rytro zdejmuję i chowam czołówkę, bo zaczyna się robić widno. Dłuugi podbieg do Perły Południa i punktu kontrolnego zdaje się trwać i trwać. Za każdym kolejnym zakrętem wydaje mi się, że to już na pewno tutaj… no to już za tym zakrętem na pewno… no dobra, jeszcze tylko jeden… Wreszcie wyłania się postać jakiegoś mundurowego, który zabezpiecza trasę i kieruje na punkt.
Z ulgą idę uzupełnić zapasy i w dalsza drogę. Na punkcie są tylko galaretki w czekoladzie i dextro. Hmmm… łykam kilka cukierków i lecę dalej. Mam dwie swoje kanapki, sporo batonów i żeli, więc dam radę do kolejnego punktu, gdzie na pewno będzie coś sensownego do jedzenia.
Lekki podbieg po chwili robi się coraz bardziej stromy, a jeszcze po chwili zaczyna się intensywna wspinaczka i przedzieranie przez gęste chaszcze oraz przecinające szlak strumyki. Wspinam się jednak bez trudu i zaczynam doganiać pierwszych zawodników, którzy przykozaczyli na początku. Chociaż jest dopiero 35-ty kilometr, już widzę jednego strudzonego wędrowca, który siedzi na pniu
i mówi do kolegi, że chyba się wycofa bo jest strasznie słaby… Dlatego właśnie nie można się dać porwać na początku tłumowi, tylko mieć swoją strategię.
POWIAŁO CHŁODEM
Zaczyna mocno wiać, a to oznacza, że zbliżam się do szczytu. Po chwili okazuje się, że to co brałem za mocny wiatr, było jedynie delikatnym preludium. Teren się wypłaszcza i rzeczywiście jestem na szczycie, a wiatr przewala się po szlaku, przyginając co mniejsze drzewa, świszcze i targa wszystkim niemiłosiernie. Znowu wrócił też kamyrdol w brzuchu – tym razem już bardziej jak kula do kręgli…
Kilka skrętów i rozdroży dalej dobijam do schroniska na Przechybie. Już mi ślinka cieknie i liczę na jakąś odmianę od słodkich batonów… Dupa! Znowu te same galaretki w czekoladzie, dextro i sezamki… Przeżuwam przekleństwa, zabieram do plecaka sezamki, połykam kilka galaretek i nalewam herbaty do kubka – przynajmniej tyle. Wiatr urywa łeb tu na szczycie i jak tylko wychodzę zza budynku, ten skurczybyk wywiewa mi prawie całą herbatę… noż k****!!
Nie podoba mi się ta gula, która mnie męczy w brzuchu i nie wiem czy nie będzie się pogarszać… Biegnę jednak dalej, teraz znanym dobrze szlakiem. Sięgam za plecy i jak He-Man miecz, wyciągam rogalik maślany z żółtym serem, który przygotowałem sobie w domu. Od razu czuję przypływ sił. Wiatr wciąż potwornie szarpie i cieszę się, że wziąłem ciepłe rękawki na nocny start – teraz są jak znalazł.
SMAKOŁYKI…
Po dłuższej chwili mijam Eliaszówkę i zaczyna się zbieg do Piwnicznej, zakończony przydługim, płaskim asfaltem. Mijam sporo maszerujących zawodników. Dzięki temu, że od początku trzymałem się swoich założeń, po 40 km ciągle spokojnie biegnę i nie odczuwam spadku energii. Tyle tylko, że skończyły mi się moje zapasy ratunkowe, więc liczę na posilenie się w Piwnicznej. Przypominam sobie owoce, ciasteczka, ale i pieczone ziemniaki z solą sprzed kilku lat.
Jeszcze nie dobiegłem do stołów, a już robi mi słabo, bo widzę co mamy w menu: galaretki, dextro, sezamki (brzmi znajomo?). Podchodzę jednak, bo MOŻE gdzieś jednak jest coś zachachmęcili… Nie. Nic nie ma… No to dupa blada… Cukru mam po uszy, a jeszcze 1/3 dystansu przede mną.
Załamany, z miną jakby ktoś mnie poczęstował smażonymi konikami polnymi, przełykam te p***rzone galaretki i ruszam w dalszą trasę. Przebiegam przez most, kawałek ulicą i wbijam od razu na ostry podjazd wijący się serpentyną, który tak dobrze pamietam sprzed kilku lat.
Następne dwa strome podejścia pokonuję spokojnie, idąc dynamicznie i miarowo, ale zostawiając siły na Wierchomlę i Runek. Na długim podbiegu w stronę hotelu Wierchomla dalej mam siły spokojnie podbiegać, dzięki czemu wyprzedzam kolejne żółte numery (oznaczenie dystansu 100 km). Żele to jedyne co przechodzi przez zaciśnięte gardło, które stanowczo protestuje przeciwko czemukolwiek słodkiemu. Wciskam w siebie jednak ten cukier, bo bez tego za chwile skończyłby się prąd. Znowu kula do kręgli zaczyna się turlać z lewej na prawą w moim brzuchu… byleby nie wypadła dołem…
WIERCHOMLA
I znowu rutyna: pieczone tarantule… yyyyy… znaczy galaretki (bleh!), uzupełnienie wody i izo, łyk herbatki… O! Drożdżówki! Szkoda, że dopiero na 77-mym kilometrze, gdzie już jestem od cukru widzę na różowo i nie mam na tyle śliny żeby przełknąć słodką „bułę”. A jednak pakuję w plecak jedną żeby później ją zmęczyć małymi gryzami. No to w drogę!
Na Wierchomlę prowadzi legendarne, długie podejście pod wyciągiem. Będąc na dole widzisz długi sznur zawodnikó brnących jak mrówki pod górę. Strome i długie podejście na otwartej przestrzeni w słoneczne dni wyciąga resztki sił. Tym razem jednak nie daję się zaskoczyć i pokonuję je wciąż z rezerwami sił. Z zadowoleniem (i zdziwieniem) stwierdzam, że po blisko 80 km jeszcze mam siłę podiegać na wzniesieniach.
Radość nie trwa jednak długo. Po zbiegu do Szczawnika następuje długi i nużący podbieg na Jaworzynę. Z początku nachylenie nie jest duże, ale czuję, że lampka ostrzegawcza świeci się już od chwili i zbliża się nieuchronne zderzenie ze ścianą. Na tym długim odcinku – to ostatnie 450 m przewyższeń do zebrania na odcinku 7 km – silnik się krztusi. Teraz już nie wyprzedzam, a z mojego dystansu już od dłuższego czasu nie widziałem nikogo. Za to zawodnicy krótkich dystansów śmigają koło mnie jak małe formuły.
DO METY
Wbijam na Runek i gehenna się kończy. Stąd prowadzi długa ścieżka leśna w dół w kierunku wieży widokowej na Jaworzynę i punktu widokowego Słotwiny. Sporo ludzi kręci się po szlakach w tej okolicy i wszyscy dopingują. Powoli się rozpędzam na zbiegu. Udaje mi się jakimś cudem wciągnąć jeszcze jeden żel od ALE (jedyne żele, które nie są aż tak słodkie i mój organizm je cukier tryska mi usz
ami) i miarowo zbiegam do mety. Uciekają ostatnie kilometry. Od dłuższego czasu myślałem już, że czas na mecie będę miał powyżej 14 godzin, ale zerkając na zegarek, widzę, że zostało jeszcze kilka km do mety, a Garmin wskazuje jakieś 13:20 godzin. Adrenalina skacze, bo mogę jeszcze uzyskać czas poniżej czternastki. Przyspieszam i pokonuję ostatnie przeszkody w postaci rozlanych strumieni i wielkiej błotnistej niespodzianki (widzę oczami wyobraźni jak jakiś cwaniak stoi i polewa ten kawałek trasy wodą żeby stworzyć zdradzieckie bajoro).
Zibegam asfaltem w stronę centrum. Nie widzę tu żadnych oznaczeń trasy wiec już z daleka krzyczę do policjantów na przejściu dla pieszych, w którą stronę mam biec. Jeden z nich pokazuje w prawo i odkrzykuje, że mam lecieć do kolejnej policjantki. Wbiegam na chodnik i puszczam się w długą. Policjantka wskazuje kierunek i już wiem gdzie jestem. Kolejny odcinek już znam i pokonuję szybko wbiegając na deptak w Krynicy. Ostatnie 300 m deptakiem, wzdłuż bramek i z dopingiem, pokonuję (w moim mniemaniu) na pełnej petardzie!
ORGANIZACJA
W 2016 oceniałem organizację Festiwalu Biegowego krytycznie, ale pozytywnie. Tym razem niestety za dużo było błędów żebym mógł przymknąć oko. Rozumiem, że wielka impreza, tym bardziej w niełatwych warunkach (COVID)… ale duża impreza tym bardziej musi być na poziomie. A inne biegi, które się odbyły w tym roku dały sobie radę z ograniczeniami śpiewająco.
Największym problemem tej imprezy jest to samo, co kilka lat temu: chaos informacyjny. Podczas gdy inne biegi na 2-3 tygodnie przed biegiem podawały już ostateczne informacje, tu czekaliśmy we wrześniu do ostatniej chwili żeby potwierdzono to, czego wszyscy byli już pewni – że bieg będzie przesunięty na październiki. Spoko, trochę ludzi się wkurzyło, ale OK – rozumiem.
Natomiast podczas samej imprezy też było nie lepiej. W biurze zawodów otrzymuję informacje o starcie, które kilka godzin później, na starcie okazują się jednak nieprawdziwe. Sporo ludzi dookoła podaje podobne przykłady: a to problem z transportem na start, a to z godziną startu czy innymi detalami (np. różne godziny limitu na punkcie w Rytrze, co dla niektórych biegaczy było kluczowe)
Największym problemem był dla mnie jednak brak informacji o tym co będzie na punktach oraz sam fakt tego, co na punktach było. Gdyby była informacja przed biegiem z tym co będzie na punktach (widziałem w komentarzach, że ktoś wyciągał punkty regulaminu, które nie zostały spełnione, ale sam tak się nie zagłębiałem w temat), zapakowałbym sobie jedzenie w przepaki i po temacie. Jak self-support to self-support. Jednak takiej informacji nie było i spodziewałem się, że punkty serwisowe na imprezie o takiej randze jakiś lepszy serwis zaoferują.
Z plusów muszę wymienić oznakowanie trasy. Brakowało mi oznaczeń w Piwnicznej i w samej Krynicy. Na szczęście trasę w Piwnicznej znałem, więc nie pogubiłem. W Krynicy też byli policjanci, a ja nie leciałem sprintem, natomiast biegacze z krótkich i szybkich dystansów mogli mieć problem.
DANE I LOGISTYKA
Dystans: 10
0 KM
Przewyższenie: +/-4500 m
Spalone kalorie: 6707 kcal
Spożyte kalorie: 5060 kcal
Średnie tempo: 08:19 min/km
Punkty żywieniowe:
– Hala Łabowska, ok. 22 km: woda, izo, herbata, Mieszanka Krakowska Wawel, sezamki, dextro.
– Rytro, ok. 33 km: woda, izo, herbata, Mieszanka Krakowska Wawel, sezamki, dextro.
– Schronisko Przechyba, ok. 44 km:woda, izo, herbata, Mieszanka Krakowska Wawel, sezamki, dextro.
– Piwniczna-Zdrój, ok. 66 km:woda, izo, herbata, Mieszanka Krakowska Wawel, sezamki, dextro.
– Hotel Wierchomla, ok. 77 km: woda, izo, herbata, Mieszanka Krakowska Wawel, sezamki, dextro, drożdżówki.
– Bacówka nad Wierchomlą, ok. 88 km: woda, izo, herbata, Mieszanka Krakowska Wawel, sezamki, dextro, drożdzówki.
- Sprzęt:Buty: trailowe Salomon Sense Ride 3,
- Odzież: skarpetki kompresyjne Compressport, spodenki S-Lab Modular, koszulka Brubeck 3DRunPRO, plecak Salomon ADV 5 SKIN SET , Garmin Fenix 6X PRO.
- Plecak: softflask 0,5l z izotonikiem, softflask 0,5l z wodą, pusty softflask rezerwowy, rękawki BRUBECK, kurtka przeciwdeszczowa Salomon Bonatti PRO WP, folia NRC, telefon, czołówka PETZL NAO, kubek składany, chusta Buff, żele i batony ALE, inne jedzenie.
- Jedzenie (~4270 kcal):
- Przed startem: kanapka z dżemem (~350 kcal), kawa, banan i sok pomarańczowy (zaraz przed startem) (~190 kcal) = 540 kcal
- Na trasie: 5 żeli ALE (440 kcal), 4 batony (~730 kcal), 3 x różne kanapki (~1000 kcal), dużo galaretek… (~600 kcal), 1,5 drożdżówki (~ 450 kcal), sezamki (~160 kcal) = ~3380 kcal
- Posiłek regeneracyjny: frytki z ketchupem (~350 kcal) = ~350 kcal
- Nawadnianie (~790 kcal):
- 3,5 l wody (woda uzupełniania na każdym punkcie)
- 3,5 l izotoniku (na punktach) (~790 kcal)
- 0,6 l herbaty (na punktach) (~0 kcal)
- Odżywianie – Posiłek przedstartowy to bułka z dżemem, banan i kawa. Przed startem jeszcze solidny łyk soku pomarańczowegop. Na trasę biorę żele, batony, różne wytrawne kanapki. Na punktach uzupełniam softflaski i jem wytrawne produkty żeby nie dorzucać słodkości. W dalszej części biegu staram się o ciepłe posiłki (liczę na Piwniczną).
- Nawadnianie – Regularne, małymi łykami. W jednym softflasku zawsze izo, w drugim woda. Na punktach to co trzeba – cola (jeśli braknie energii) lub herbata (na rozgrzanie).
- Podejścia i zbiegi – Generalnei trzymam się w umiarkowanym wysiłku – tzn. jak można, podbiegam, na stromych podejściach podcodzę. Ostrożnie na zbiegach, zwłaszcza na początku i na odcinkach pokonywanych w nocy.
Wnioski:
- Warunki – Całkiem fajne. Na szlaku nie ma dużego błota, poza kilkoma krótkimi momentami W nocy ciepło, ale rano bardzo wietrznie, co wymagało lekkiego ubrania się żeby nie zmarznąć. Sucho i pochmurno, a więc nie groziło przegrzanie od słońca.
- Tempo – Cały czas spokojne i równe tempo. Do Rytra leciałem nawet na 12 h, ale potem zaczęło mi lekko uciekać przez problemy żołądkowe i brak normalnego jedzenia. Lekki kryzys dopiero na 85-tym kilometrze.
- Odżywianie – Totalnie się rozjechało. Tzn. trzymałem kaloryczność, ale było daleko od planu. Liczyłem na punkty żywnościowe, na których zawsze są owoce i zwykle różne rzeczy do wyboru (słodkie, ale i słone). Piłem regularnie, jadłem co 40-60 minut, zgodznie z planem. Na punktach okazało się, że jest bieda i sam cukier. Gdybym wiedział, zostawiłbym jedzenie w przepakach, a tak miałem tylko to co na starcie włożyłem do plecaka. To skutkowało zasłodzeniem i problemem energetycznym na końcu
STATYSTYKI
W biegu 7 Dolin 100 km wystartowało 473 osoby, z czego 311 dobiegło do mety. Ja ukończyłem trasę na 75. pozycji OPEN (25/78 w kategorii M30) z czasem 13:46:20. Tu znajdują się wyniki trasy 100 km.
Wyniki najlepszych przedstawiają się następująco:
Mężczyźni:
1. Dombrowski Maciej – 09:19:28
2. Milata Patrik – 09:38:42
3. Kaszuba Michał – 10:07:44
…
75. Marcin Suski – 13:46:20
Kobiety:
1. Tracz Paulina – 10:19:52
2. Mamala Justyna – 11:34:36
3. Borowicz Monika – 11:49:27