Zaraz będzie z górki… Dziki Groń 2018

Do Szczawnicy wracam jak bumerang – to już mój czwarty start w tym biegu górskim i za każdym razem jest to coś nowego i niezapomnianego. Zawsze z radością wracam w te tereny, a trasa wryła mi się już w pamięć jak droga z domu do pracy. A jednak, za każdym razem coś człowieka zaskoczy…

O BIEGU

Szczawnica żyje kwietniowym festiwalem biegów górskich. Całe miasto oklejone jest plakatami, proporcami i oznaczeniami Biegów w Szczawnicy. Zupełnie normalny jest również widok tylko i wyłącznie ludzi w butach i strojach biegowych. Mimo, że to też dobra baza wypadowa dla turystów, tych zauważa się dopiero w niedzielę, kiedy już jest prawie posprzątane po zawodach, a biegacze odsypiają sobotni start lub spacerują na luzie nad Grajcarkiem.

Pisałem już relacje z Wielkiej Prehyby oraz Niepokornego Mnicha, do których zapraszam, jeśli chcecie zobaczyć inne oblicza Szczawnicy w kwietniu. Zwłaszcza Niepokorny Mnich w 2017 pokazał, że góry potrafią jeszcze w kwietniu pokazać zimowe oblicze.

Szósta edycja Biegów w Szczawnicy przyniosła pewną zmianę a mianowicie nowy dystans. Do wyboru, do koloru – każdy znajdzie coś dla siebie:

  • Hardy Rolling – 6 km, przewyższenie +/-350 m
  • Chyża Durbaszka – 20,2 km, przewyższenie +820 m/-970 m
  • Wielka Prehyba – 43,3 km, przewyższenie +/-1925 m
  • Dziki Groń – 64,5 km, przewyższenie +/- 3150 m
  • Niepokorny Mnich  – 96,5 km, przewyższenie +/- 4100 m

Dziki Groń w tym roku rozgrywany był w ramach Ultra Cup Poland, natomiast Wielka Prehyba, tradycyjnie już, w ramach Mistrzostw Polski w długodystansowym biegu górskim.

LEKKO O PORANKU

Dokładnie rok temu szedłem na linię startu ubrany w kilka warstw ubrań, rękawiczki, zimowe stuptuty i z kijami biegowymi przytroczonymi do plecaka. Tym razem włożyłem przewiewny T-shirt, a do kamizelki wrzuciłem tylko żele, batony i daszek na wypadek mocnego słońca. Szykuje się niezła patelnia.

Na start dotarłem 15 minut przed czasem żeby jeszcze się spokojnie rozgrzać i może pogadać ze znajomymi, poznanymi na innych biegach. Kilka przywitań później już trzeba było się ustawiać do startu.

3…2…1… poszli! Kilometrowy odcinek promenadą wzdłuż Grajcarka zachęca do rozpędu. Potem przebiegamy między budynkami i wbijamy na szlak, który wyprowadza nas z miasta ostro pod górę. Zaczyna się jazda.

Pierwszy odcinek, Na Dzwonkówkę i do Przechyby budzi respekt biegaczy znających tę trasę. To 13,5 km ciągłej jazdy w górę i wielu nowicjuszy się tu zarzyna. Wszyscy jeszcze świeży, cisną pod górę jak rozpędzony pociąg. Tyle tylko, że potem niektóre wagoniki się odczepią… Ale na razie jest ogień!

Przypominam sobie trasę sprzed roku – tu, gdzie teraz lekko frunę uklepaną drogą, rok temu była równiutka warstwa śniegu… do momentu, kiedy postawiło się na nim stopę, bo wtedy zapadało się do połowy uda. Szliśmy wtedy jeden za drugim, po wyrobionych przez poprzedników śladach. Teraz śmigamy po ubitym szlaku, wzniecając tumany piachu.

Nie zmieniło się tylko jedno – znowu to samo uczucie, że za mocno napieram. Jednak ostatnie miesiące treningów wzmocniły moje nogi do tego stopnia, że nawet u szczytu mogę podbiegać zamiast maszerować pod górę. Czuję moc i z niej korzystam. Plecak odchudziłem, nie zabrałem kijów, więc jest mi lekko i przyjemnie. Niedługo widać już schronisko – zwyczajowe spojrzenie na zegarek… idealnie o czasie… ale przecież czasówki tym razem rozpisałem naprawdę ambitnie. Cieszyć się czy płakać? Się okaże.

W stronę Przechyby

fot. Jacek Deneka

Na ten start przyjąłem ambitny plan, wiec też inaczej podszedłem do odżywiania. Do plecaka napakowałem sprawdzonych batonów i żeli ALE Energy, a na punktach odżywczych zaplanowałem tylko uzupełniać płyny (1 softflask izo, 1 softflask wody) i jeść bezpiecznie – banany albo czekolada. Żadnych bułeczek, ciasteczek, wypieków czy innych smakołyków. To nie wypad turystyczny!

Pod schroniskiem na Przechybie spędziłem równo minutę i ruszyłem dalej. Teraz 8 km w dół, do Rytra. Z każdym szybkim kilometrem czuć, że robi się coraz cieplej. Wyciągam daszek, bo słońce razi w oczy i przygrzewa w czerep, a przede mną jeszcze długie godziny biegu.

Do Perły Południa w Rytrze zbiegam z grupą biegaczy, która uformowała się tuż po pierwszym przetasowaniu, jeszcze w Szczawnicy. Tu, znowu zjadłem banana, kilka kostek czekolady, napiłem się i uzupełniłem płyny – czas operacyjny 1,5 minuty. Wypadam znowu na trasę. Teraz będzie długo bez wodopojów – 22 km i dwa podejścia – Niemcowa i Eliaszówka. Chyba najbardziej hardkorowy odcinek trasy.

ROBI SIĘ GORĄCO

Jeszcze chwilę szlak prowadzi zbiegiem przez Rytro, po czym zawija do góry… czas trochę ponapinać nogi. Zerkam na profil trasy – wciąż jestem zgodnie z rozpiską czasową…tą ambitną…hmmmm…

Tutaj już nie szarżuję. Mam przed sobą 600 m w górę na odcinku 8 km, potem 3 km w dół i kolejne 6 km z 500 m przewyższenia. Staram się rozłożyć siły, utrzymując sensowne tempo. Zanim wejdę na Niemcową, lampa jest już na całego. Chłodzący izotonik powoli zamienia się w ciepły kompot. Wspinam się sam – ekipa została rozciągnięta gdzieś z tyłu.

Cień drzew przed szczytem witam jak zbawienie. Rok temu skryłem się tu przed lodowatym, siekącym wiatrem, a teraz uciekam przed parzącymi mackami słońca. Chwila oddechu i można się rozpędzić na zbiegu do Kosarzysk. Jest nieźle – czuję zmęczenie, ale jestem już w połowie dystansu, a mam przed sobą tylko jedno ostre podejście i dalej już pójdzie jak z płatka. Żwawo mknę w dół, między drzewami, potem ubitą ścieżką, chwilę po betonowych płytach, znowu jakimiś krzaczorami i ponownie po betonie. Wpadam na główną drogę w Kosarzyskach i docieram do znajomego mostku. To tu zaczyna się kolejny mozół. Wciągam łakomie batonik, bo czuję, że tu trzeba będzie dużo mocy. Ale potem już będzie luzik.

Podejście zaczyna się naprawdę hardkorowo. Nie mam kijów, więc podpieram się rękoma przy podchodzeniu. Nie próbuję nawet napierać – w ten sposób tylko się zajadę, a zyskam może kilka minut. W nogi wkrada się już zmęczenie, a do tego wszystkiego człowiek zaczyna skwierczeć niczym skwarka na patelni.

Gdzieś po drodze spotykam kumpla. Mały urwał się z pobliskiego domu i ściga się pod górę z mijającymi go biegaczami. To naprawdę szczyt sadyzmu żeby 3-letni gówniarz skakał dookoła Ciebie, kiedy ty ledwo przebierasz pod górę nogami. Po chwili słodziak odkleja się ode mnie, wołany gdzieś z dala przez ojca.

Do momentu, kiedy moim oczom ukazuje się wieża na Eliaszówce, zapasy energii wyschły doszczętnie, podobne jak woda w softflaskach. Na szczęście za 3 km będzie wodopój na Obidzy. Stąd już będzie „z górki”.

Do Bacówki docieram, mając 10 minut opóźnienia w stosunku do mojej rozpiski. Jestem w szoku – przecież najgorsze mam już za sobą. Zostało 20 km, jakiś 1000 m w sumie, ale przecież to się zrobi na różnych mniejszych podbiegach – ale będzie czas!

TERAZ JUŻ Z GÓRKI…

Na Obidzy prawdziwa fiesta. Tłum, że ciężko przejść, izo leje się strumieniami, wszyscy krzyczą radośnie albo zajadają się smakołykami przy stole szwedzkim. Aż żal, że mam tak dobry czas, bo chętnie bym został trochę dłużej, zjadł zupkę i przegryzł pieczonego ziemniaczka… ale plan jest plan. Wciągam regulaminowego banana, trochę czekolady i jeszcze wgryzam się w pomarańczę, która orzeźwia jak nic innego. Jeszcze sięgam do wiadra stojącego na środku trawnika, żeby opłukać twarz i ręce. Taka mała kąpiel przed dalszą drogą. Po 3 minutach już mnie nie ma.

Wracam na trasę i podbijam do góry. Na asfaltowym dojściu do schroniska na Obidzy jest ruch jak na dworcu. Biegacze, głównie z Wielkiej Prehyby, biegną gęsiego w obu kierunkach, ale większość jednak zbiega do schroniska. Po chwili skręcam z tej autostrady i wracam znowu na spokojny szlak, który prowadzi do Przełęczy Rozdziele i na znane już ścieżki. Teraz już praktycznie „z górki”.

Trochę odpocząłem na płaskim odcinku – wydaje mi się, że zebrałem siły. Dobiegam do Rezerwatu Wysokie Skałki. Niby tylko kilka zębów na profilu trasy, nagle urasta dla mnie do rangi Mont Everest. O…ooo… Coś jest ostro nie w porządku. W baku powinno być jeszcze trochę paliwa, a tu jakby ktoś wyłączył światło. Morduję się ze zwykłymi garbami jakby to były Wysokie Tatry. Do tego momentu wszystko szło naprawdę dobrze, a teraz chce mi się wyć… Każde podejście to jak wtaczanie głazu pod górę, a na każdym zbiegu muszę uważnie stawiać kroki, bo zbyt mocne tąpnięcie powoduje skurcze w stopach. Rzeczywistość zawęża się do stawiania pojedynczych kroków pod górę. Z bezsilnością patrzę jak czas przecieka mi między palcami. Wciągam żel, łykam elektrolity i popijam izo, licząc, że kryzys zaraz przejdzie.

Nie przechodzi. Całą wieczność potem docieram do schroniska pod Durbaszką. Straciłem blisko 30 minut z prognozowanego czasu. Podchodzę do stolika i mija kilka chwil zanim, patrząc na trzymany w ręce softflask, uświadamiam sobie, że to coś trzeba oddać do napełnienia. Nieźle się zawiesiłem. Uzupełniam płyny i dalej trzymam się planu żywienia – banan, czekolada i w drogę. Plan jest dobry, bo nie mam żadnych problemów żołądkowych. To, co nawaliło, to albo zbyt rzadkie posilanie się albo zbyt mocne napieranie na wcześniejszych etapach. No i to słońce. A ja cały na ubrany na czarno! Shit!

MOZOLNE CZŁAPANIE

Wracam na szlak. Nawet jakbym miał iść, teraz już tylko chwile dzielą mnie od Szczawnicy. Kawałek łagodnego terenu pozwala wbić się w rytm biegu i odzyskać trochę sił. Biegnę zielonymi łąkami, mijając zmęczonych biegaczy krótszych dystansów i wyluzowanych turystów, rozłożonych często wzdłuż drogi, podziwiając widoki. Pięknie widać Tatry.

Ostatnie, krótkie, ale ostre podejścia przypominają mi o tym, że nie odzyskałem za dużo siły i jednak te 60  km w nogach zrobiło swoje. Skurcze już ustały, a ja ustabilizowałem tempo, ale mogę zapomnieć o porządnym finiszu. Pokonuję krótkie podejścia i zaraz znowu można się turlać. Potem znajomy już wąwóz, prowadzący do samego Grajcarka. W wąwozie jest sucho, co zdarzyło się chyba po raz pierwszy. Toczę się w dół niczym wypalony węgielek. Na samym końcu jednak zalega jeszcze trochę błotka – podejrzewam organizatorów o sztuczne nabłocenie, żeby tradycji stało się zadość – przecież zawsze wbiegało się ubłoconym na metę!

Jakby nie było, wąwóz się kończy i wypluwa mnie na promenadę. Liczyłem jednak na jako takie finiszowanie, ale po wbiegnięciu na chodnik cała radość rozpuszcza się jak masło na patelni – deptak, rozgrzany od żaru popołudniowego słońca, powoduje, że resztki wilgoci w moim ciele zaczynają płynąc strużka po czole. Brnę do mety pomiędzy wylajtowanymi spacerowiczami. Niektórzy dopingują do ostatniego wysiłku… jak tu im powiedzieć, że ostatni wysiłek już był kilka wysiłków temu… ale już widzę mostek! Dobiegam, witany przez kibiców, wbiegam na mostek i pokonuję ostatnie kilka metrów. Na mecie czeka już moja Gosia!!! Ostatni krok ponad matą, charakterystyczne piknięcie i stop! Jakiś fajowy dzieciak chce mi dać medal… świetnie… tylko trzeba się pochylić… dobra, udało się… ufff! Co teraz… myśl… myśl… do rzeki!!!

META

Wybiegłem ze Szczawnicy o 07:00, obróciłem traskę w 08:11:25 i na mostku pojawiłem się ponownie o 15:11, jako 22-gi na 307 osób, które ukończyły bieg.  To był dobrze spędzony dzień!

OK – chciałem złamać „ósemkę”. Chciałem być w pierwszej 20-tce. Nie udało się. Ale mogłem! Było mnie na to stać, gdybym czegoś nie zawalił. Źle rozłożyłem siły, za mało zjadłem albo po prostu nie doceniłem potęgi upału. Najważniejsze, że wiem gdzie popełniłem błedy i mogę je następnym razem poprawić. A teraz, trzeba cieszyć się z kolejnego zwycięstwa!

DANE I LOGISTYKA

Dystans: 64,3 KM
Przewyższenie: +/-3100 m
Spalone kalorie: 3469 kcal
Spożyte kalorie: 3410 kcal
Średnie tempo: 7:39 min/km

Punkty żywieniowe:
1. Schronisko na Przehybie, ok. 13,5 km: woda, izotonik, herbata, banany, pomarańcze, czekolada, orzeszki solone, żelki, cukier w kostkach, kanapki
2. Hotel Perła Południa w Rytrze, ok. 22,5 km: woda, izotonik, herbata, banany, pomarańcze, czekolada, żelki, orzeszki solone, cukier w kostkach, kanapki
3. Bacówka na Obidzy, ok. 44,3 km (przepak): woda, izotonik, herbata, Coca-Cola, zupa-krem warzywny, banany, pomarańcze, czekolada, żelki, cukier, miód, kanapki
4. Schronisko Durbaszka, ok. 54,2 km: woda, izotonik, herbata, Coca-Cola, banany, pomarańcze, czekolada, żelki, cukier, miód, kanapki

  • Sprzęt:
  • Jedzenie (~2810 kcal): Przed startem: owsianka, ciastko owsiane Nordic, czarna kawa = ~450 kcal
    • na trasie: 4 żele ALE (~500 kcal), 4 banany (~400 kcal), 1 pomarańcza (~150 kcal), 2 batony ALE (~300 kcal), 1 Snickers (~230 kcal),  5 kostek czekolady (~150 kcal) = ~2010 kcal 
    • posiłek regeneracyjny: zupa pomidorowa z makaronem = ~350 kcal
  • Nawadnianie (~600 kcal):
    • 2 l wody uzupełniana na każdym punkcie odżywczym)
    • 3 l izo (uzupełniany na każdym punkcie odżywczym) = ~600 kcal

Strategia:

  • Odżywianie Owsianka i kawa przed biegiem, zaraz przed startem ciastko owsiane i regularne jedzenie – pierwszy posiłek po godzinie biegu, kolejne po 30-40 minutach. Jem głównie sprawdzone żele i batony, a na punktach tylko lekkie i szybkie paliwo, czyli owoce i czekoladę.
  • Nawadnianie – minimum 0,5l płynów na każdą godzinę biegu. Głównie izo, a jak się skończy, to wodę. Wodą też popijam żele. Mniej więcej do każdego punktu żywieniowego powinienem dobiegać z pustymi butelkami – jeśli coś zostało, to znaczy, że za słabo się nawadniam. Między Rytrem a Obidzą dodatkowy softflask z wodą – to najdłuższa przerwa między punktami.
  • Podejścia – nie biorę kijów, które stanowią dodatkowy ciężar. Nogi powinienem mieć na tyle mocne żeby dać radę. Najwięcej sił zostawiam na podejścia na Niemcową i Eliaszówkę
  • Zbiegi – na nich odrabiam wszelkie zaległości. Raczej na nich nie odpoczywam, ale też nie cisnę na maksa.

Wnioski:

  1. Warunki – W ubiegłym roku był śnieg i błoto, które bardzo mocno dawały się we znaki nogom. Nie wiem co gorsze – to, czy upał, który odwadnia i równie mocno, choć mniej zauważalnie wysysa siły. W śniegu po prostu czujesz fizyczny ból w nogach. W upale niby wszystko jest OK, aż nagle orientujesz się, że Ci się skończyło paliwo. Nie doceniłem tego upału.
  2. Tempo –Na pewno mogłem nieco luźniej potraktować pierwsze podejście. Z drugiej strony, im więcej dystansu pokonałem zanim słońce nabrało pełnej mocy, tym lepiej. Wydaje mi się, że tempo było dobrze rozplanowane, a nawaliłem w kwestii odżywiania i ignorancji wobec temperatur.
  3. Odżywianie – Plan był dobry i będę go dalej realizował, bo nie miałem żadnych problemów żołądkowych. Żele i batony ALE są świetne, nie za słodkie i wchodziły nawet pod koniec biegu. Jestem jednak przyzwyczajony do dużo bardziej kalorycznych posiłków, a żele mają po ok. 110 kcal w jednej sztuce. Powinienem jeść co 30, a nie co ok. 45 minut. To był błąd który spowodował, że w pewnym momencie brakło mocy.

ORGANIZACJA I PODSUMOWANIE

Zawsze można coś poprawić, ale Biegi w Szczawnicy to jeden z lepiej zoganizowanych biegów górskich, w jakich uczestniczyłem. Największy egzamin organizatorzy przeszli w 2017, podczas śnieżnej klęski żywiołowej i poradzili sobie na medal. Tym razem nie było aż takich wyzwań. Najwięcej niedociągnięć wychodzi niestety na końcu, kiedy okazuje się, że np. brakuje jedzenia dla ostatnich biegaczy. Ja byłem w miarę z przodu, siłą rzeczy nie mogąc dostrzec takich niedoróbek. Z mojej perspektywy było całkiem dobrze.

Trasa była dobrze oznaczona, a wszelkie zmiany „osób życzliwych” zostały szybko zauważone i poprawione. Swoją drogą, absolutnie niezrozumiałe jest dla mnie po jaką cholerę ktoś przewiesza oznaczenia – czy to naprawdę takie dowcipne?

Na trasie nie zauważyłem żadnych śmieci… no – JEDEN kubeczek za Durbaszką, czyli w miejscu, gdzie biegło już najwięcej ludzi. Statystycznie, po prostu musiał się tu znaleźć jakiś ignorant. Podobno śmieci było więcej, ale kiedy ja przebiegałem, było jeszcze czysto.

Na punktach odżywczych było wszystko co trzeba. Znowu – podobno dla kogoś brakło zupy. Nie wiem, nie widziałem. Jak ja byłem na Obidzy, wszystkiego było po uszy ;)

Dobra, przyczepię się do posiłku regeneracyjnego (do czegoś przecież trzeba!). Co roku był solidny, sycący makaron w wersji mięsnej lub wegetariańskiej. Tym razem była zupa pomidorowa z makaronem. Dobra, ale mało… Na obronę, trzeba przyznać, że po drugiej stronie drogi był namiot ze stołami uginającymi się od owoców, ciastek i słodkich wypieków… tylko już ja byłem tak zasłodzony, że miałem ochotę wsunąć coś wytrawnego, a nie kolejną dawkę cukru z cukrem.

Na największe podziękowanie zasługują wszyscy wolontariusze i całe niewidoczne zaplecze – wszyscy Ci, dzięki którym mogliśmy bezpiecznie pokonać trasę, dostać jeść i pić gdzie trzeba, a potem jeszcze po nas posprzątali. Dziękuję również wszystkim kibicom, dzięki którym wyskrobywałem z siebie jeszcze resztki sił i motywacji. Dzięki wielkie wszystkim fotografom, zwłaszcza Magdzie Bogdan i Jackowi Denece – zawsze cieszę się, widząc Was na trasie. Super zdjęcia to jedno, ale po prostu fajnie Was zobaczyć – to daje kopa żeby ruszyć tyłek i pocisnąć do mety!

STATYSTYKI

We wszystkich biegach wzięło udział ok. 1500 osób. Do biegu na dystansie Dzikiego Gronia zgłoszonych było około 399 uczestników, z czego 307 ukończyło bieg. Ja ukończyłem na 21. pozycji OPEN z czasem 08:11:26. Tu znajdziesz wszystkie moje wyniki.

Wyniki najlepszych przedstawiają się następująco:

Dziki Groń

Mężczyźni:
1. Dominik Włodarkiewicz – 06:52:05
2. Maury Oleksiewicz – 07:01:45
3. Marcin Wantuch – 07:11:51

21. Marcin Suski – 08:11:26

Kobiety:
1. Malwina Jacowicz – 07:58:47
2. Tamara Mieloch – 08:27:08
3. Ewelina Matuła – 08:32:32

Podsumowanie z najlepszymi miejscami z wszystkich dystansów dostępne jest tutaj, a pełne wyniki Dzikiego Gronia tutaj.

 

Strona główna

print
Facebooktwitterrssinstagram

Facebooktwitter