Przeskakuję po kamieniach w szaleńczym galopie. Z każdym krokiem nabieram prędkości, zbiegając na granicy kontroli… nogi przeskakują po kamieniach, a czasu mam tyle żeby spojrzeć tylko na jeden krok do przodu. Rozkładam szerzej ręce i balansuję niebezpiecznie… spinam brzuch. Lecę. Do zakrętu i z powrotem. Kamień po kamieniu. Pełna koncentracja, inaczej leżę. Jak na torze bobslejowym.
O BIEGU
Weekend Biegowy z Sokołem to impreza, która odbyła się w Zakopanem po raz 11-ty. Towarzystwo Gimnastyczne “Sokół”, co roku organizuje legendarną już serię biegów górskich. W tym roku, na dystansie 32 km odbywały się Mistrzostwa Polski Skyrunning. Współorganizatorem biegu jest miasto Zakopane, a wśród sponsorów znaleźli się Dynafit (sponsor główny), który ufundował uczestnikom pamiątkowe kamizelki biegowe w ramach pakietu startowego, ALE Energy, który oferował uczestnikom „zestaw startowy” w postaci żeli i batonów, a także Buff.
Start i biuro zawodów zlokalizowane jest w Zakopanem, w Kinie „Sokół” (ul. Orkana) natomiast meta dosłownie kilkadziesiąt metrów dalej. W ramach zawodów, można było wziąć udział w trzech różnych dystansach:
- Bieg Sokoła – 15,6 km, przewyższenia +/- 1013m
- Bieg Marduły – 32 km, przewyższenia +/- 2218m
- Bieg Zamoyskiego – 10 km, przewyższenia +430m
PRZYGOTOWANIE
W drodze do Zakopanego buzowała we mnie mieszanka pozytywnej adrenaliny i drażniącego niepokoju. To miał być kolejny sprawdzian na mojej drodze do zbliżającego się wielkimi krokami CCC. Krótki dystans, ale za to z dużymi przewyższeniami (+/-2218 m) i na stosunkowo dużej wysokości (najwyższy punkt to 2050 m n.p.m.). Nie biegłem jeszcze tej trasy, więc nie wiedziałem czego się spodziewać, może poza tym, że będzie ostro i długo w górą, a potem wcale nie lżej w dół.
Przed położeniem się spać, przygotowałem wszystko co potrzebne, żeby rano nie ryzykować zapomnienia czegoś. Kiedy rano zadzwonił budzik, od razu wskoczyły do głowy pierwsze biegowe myśli. Wstałem i odklepałem swój przedbiegowy rytuał. Przed wyjściem jeszcze szybka checklista i w drogę.
Dobiegając do kina „Sokół” już byłem rozgrzany, ale jeszcze chwilę dogrzałem mięśnie – odrobiłem lekcję po Beskidzkim Toporku, gdzie ruszyłem „zimny” i kosztowało mnie to trochę czasu. Teraz mięśnie paliły się do startu.
Start honorowy nastąpił o 07:10 – ruszyliśmy luźno do właściwej linii startu na Krupówkach i tu już zaczęło się właściwe odliczanie. 3…2…1… kilkadziesiąt cichych pisków zaburzyło ciszę pustego deptaka – wszystkie Garminy, Sunciaki, TomTomy i inne zegarki poszły w ruch, a my ruszyliśmy w góry.
SZLAKIEM NA KARB
Kawalkada biegaczy przetoczyła się przez Zakopane niczym huragan, po czym nagle skręciła w bok i znikła między drzewami. Powróciła cisza i spokój, a miasto dopiero budziło się do życia.
Tymczasem na szlaku wrzało. Kiedy tylko zeszliśmy z gładkiego asfaltu, przywitały nas potężne schody do góry. Wspinamy się na Nosal jeden za drugim, wąską ścieżynką. Gdzie tylko jest okazja, ktoś próbuje się przecisnąć do przodu, wyprzedzając słabszych biegaczy. Każdy napiera i czuję w tłumie uciekającym z płonącego budynku. To tylko motywuje mnie do większego wysiłku. Nie daję się wyprzedzać. Nogi są dobrze rozgrzane, serducho pompuje krew, aż dudni w uszach. Napieram jak lokomotywa. Po chwili jestem już na Nosalu.
Teraz można odpocząć… Taa! Akurat! To dopiero początek. Kawałek w dół trzeba wykorzystać i podbić tempo. Zbieg do Kuźnic to ostatni moment żeby coś zyskać. Świeci słońce, ale na razie jest przyjemnie. Piję małymi łykami, a w Kuźnicach omijam punkt z wodą. Mam swój zapas, który ma wystarczyć do Murowańca. Mijam wolontariuszy i stoły z wodą, skręcam w lewo i pcham w górę. Teraz się zacznie zabawa…
Szlak na Kopy pnie się mocno pod górę. Tutaj trzeba już zwolnić, przestać szarżować a dozować siły – najgorsze jeszcze daleko przede mną. Cyferki na wysokościomierzu przeskakują raźno, kiedy na zmianę podbiegam i podchodzę – w nogach jest moc, a Garmin pokazuje dobre tempo. Tak trzymać!
Z każdą chwilą widać zmieniającą się roślinność – rośliny liściaste zastępują teraz iglaste krzewy i drzewa. Teren na chwilę łagodnieje i można wyrównać tempo biegu. Las się rozstąpił i ukazał wyraźne kształty Tatrzańskich szczytów, oświetlone porannym słońcem przebijającym się przez gdzieniegdzie zalegające mgły i nabierającym mocy z każdą chwilą. Woda zaczyna schodzić coraz szybciej. Na szczęście niedługo dobiegam do schroniska, gdzie mogę uzupełnić braki.
Napełniam softflaski wodą, przełykam szybko banana i kilka kostek czekolady i już zostaje za mną tylko chmurka pyłu na szlaku.
Niedługo nacieszyłem się jakim-takim tempem. Dwa srogie podejścia, ściany wspinaczkowe na Karb i Świnicką Przełęcz rosną w oczach. Ale najpierw trzeba dotrzeć do Czarnego Stawu. To podejście też jest wymagające, ale napieram jak tylko mogę. Ręce pracują mocno, pomagając nogom mocniej wybijać się do góry. Kamienista ścieżka pnie się wężem po zboczu góry. Przeskakuję po dużych kamieniach tworzących ścieżkę, a niekiedy zmieniających się w wysokie schody – wtedy mięśnie płoną żywym ogniem, ale pompują z pełną mocą…
Gdzieś na stromym zboczu przystaję na sekundę. Wyrywam się z transu i rozglądam się dookoła. Wszechogarniająca szarość skał, a w dole widok na stawy i pozostałość zieleni, ubarwiającej tę jednolitość kolorystyczną gór. Tu roślinność już znikła. Zrobiło się chłodniej, a słońce schowało się za górami.. pojawiła się mgła. Czyżby zbliżał się deszcz?
Ruszam dalej w górę. Coraz częściej pomagam sobie rękoma i to już bardziej przypomina wspinaczkę. Przypomina mi się Ultrajanosik i słowackie Wysokie Tatry. Nogi dostają srogi wycisk i niekiedy potykam się na śliskich kamieniach, ale przecież dopiero zrobiłem ok. 10 km. Wciąż napieram z nadzieją, że na szczycie nogi odpoczną nieco.
Wreszcie Karb. Wdrapuję się na górę i krótką chwilę biegnę granią, by zaraz dobiec do właściwego szczytu. Ratownik kieruje mnie na prawo i mówi „Jest dobrze. Karb już za Wami”. Biegnę dalej granią. Pomimo wymagającego przeskakiwania po kamieniach, nogi rzeczywiście nieco odpoczywają, zwłaszcza, że zaraz zaczyna się zbieg w dół.
DRUGIE PODEJŚCIE
Kilka minut później jestem już dużo, dużo niżej. Przebiegam strumyk praktycznie suchą stopą… i znowu staję przed potężną ścianą. To droga na Świnicką Przełęcz. Zadzieram głowę do góry… mam nadzieję, że nie trzeba AŻ tam… a jednak… daleko w górze widzę małe, kolorowe mróweczki – to biegacze przede mną. No dobra… przecież wiedziałeś na co się piszesz….
W drodze na Świnicką Przełęcz pracuję nie tylko nogami, ale i rękami, a gdzieniegdzie nawet nosem… zadzieram z nadzieją głowę w górę ale drogi wcale nie ubywa. W pewnym momencie poszczerbione kamienie, po których się wspinałem, robią się mokre… a potem ze szczytu zaczyna spływać cienki strumyczek… akurat wzdłuż mojego szlaku wspinaczkowego… taplam się i ślizgam, podpierając się i podciągając rękoma, gdzie to tylko możliwa. Wspinam się i już nie patrzę w górę, tylko brnę w zapamiętaniu… krok za krokiem. Krok za krokiem….
…Wreszcie! Koniec mordęgi. Ostatnie kilka kroków podbijam mocniej, biorę kilka głębszych oddechów i ruszam ostrożnie do przodu. Muszę przetoczyć zmęczone kulasy kilkakrotnie zanim z powrotem odzyskują normalne właściwości ruchowe. Przechodzę do truchtu i zaraz już biegnę. Teraz będzie z górki!
ZBIEG Z KASPROWEGO
Bieg granią, po wydeptanej ścieżce jest najprzyjemniejszy – mam nawet chwilę żeby rozejrzeć się dookoła. Po lewej i prawej rozpościerają się niesamowite widoki… jestem sam… chwila ciszy w otoczeniu wiecznych gór… ale po chwili pojawiają się turyści… coraz więcej turystów… oho, Kasprowy Wierch się zbliża.
Miałem rację. Dobiegając do punktu odżywczego na Kasprowym biegnę już w tłumie i muszę się przeciskać, jak na Krupówkach. Dobiegam do punktu odżywczego, oddaję softflaski do napełnienia, a sam wgryzam się w czekoladę i banana. Odbieram swoją wodę i lecę dalej, dojadając banana.
Droga w dół prowadzi po zboczu długim wężykiem, niczym rzucona niedbale sznurówka Przeskakuję po kamieniach w szaleńczym galopie. Z każdym krokiem nabieram prędkości, zbiegając na granicy kontroli… nogi przeskakują po kamieniach, a czasu mam tyle żeby spojrzeć tylko na jeden krok do przodu. Rozkładam szerzej ręce i balansuję niebezpiecznie… spinam brzuch. Lecę. Do zakrętu i z powrotem. Kamień po kamieniu. Pełna koncentracja, inaczej leżę. Jak na torze bobslejowym.
Zbiegłem. Teren złagodniał, a ja zastanawiam się czy bardziej zmęczyłem głowę, ciągła koncentracją na stawianych krokach (a raczej skokach) czy raczej wytłukłem nogi na kocich łbach. Chyba jednak nogi, w których teraz tępo pulsuje zmęczenie. Żeby tylko starczyło sił na ostatni podbieg…
Nie starczyło. Kiedy tylko mijam Kuźnice (nie biorę tu wody, bo mam jeszcze zapas, którego nie było czasu wypić na zbiegu), już delikatne pochylenie drogi w górę skutecznie mnie zatrzymuje. Mocy brak. Jak w starym Trabancie. Trochę podchodzę, po czym podbiegam kilka kroków i znowu mnie zatyka. Tyle dobrego, że biegacze przede mną nie oddalają się. Znaczy – tak samo zmęczeni. Droga w górę, najpierw Ścieżką nad Reglami, potem przez las, ciągnie się w nieskończoność. Nie ma porównania do wcześniejszych podejść – tu powinienem podbiegać z lekkością, niczym łania. Niestety zatarłem się na zbiegu na amen. Mimo to, staram się walczyć z głową – powtarzać sobie, że mam siły i tylko ona mnie powstrzymuje. Nie działa.
Całą wieczność i wiele stęknięć potem, wreszcie robi się łagodniej i można biec. Jeszcze chwila i zaczyna się zbieg, a potem skręt na szlak w Dolinie Białego. Można się rozpędzić i trochę zregenerować. Z początku biegnę ostrożnie – niedawno mijałem kilku biegaczy z opatrywanymi kostkami – dobrze wiem, dlaczego to się stało. Zrobiło się „lajtowo”, ale nogi już nie te – łatwo źle postawić stopę i „trach”!
STRZAŁA DO METY
Dopiero po chwili się rozpędzam i już lecę do końca. Mijani turyści zagrzewają do walki. Już blisko! Zaraz będzie asfalt! Jeszcze tylko dwa kilometry! Dwa? Niemożliwe! To już końcówka. Dociskam jeszcze, a po chwili wolontariusz potwierdza przypuszczenia – jeszcze około kilometra i meta.
Wpadam na asfalt. Biegnę ulicą w dół i jeszcze się rozpędzam. Teraz już trzeba cisnąć na maksa. Słyszę harmider na mecie. Napieram jeszcze mocniej. Jest, widzę flagi! Dobiegam do skrętu, wbiegam na ostatnią prostą i śmigam do mety. Widzę zegar z czasem – 04:10:12! Kij z czasem! Ważne, że już koniec!! Jeeesssst!
DANE I LOGISTYKA
Dystans: 32 KM
Przewyższenie: +/-2218 m
Spalone kalorie: 2672 kcal
Spożyte kalorie: 2100 kcal
Średnie tempo: 8:13 min/km
Punkty żywieniowe:
– Kuźnice, ok. 5 km: woda, cola
– Murowaniec, ok. 10 km: woda, cola, banany, czekolada
– Kasprowy Wierch, ok. 16 km: woda, cola, banany, czekolada
– Kuźnice, ok. 23,5 km: woda, cola
Sprzęt:
-
- buty: Dynafit Feline Ultra
- odzież: opaski kompresyjne na łydki CEP, spodenki kompresynje Compressport, daszek Compressport, koszulka Brubeck 3DRunPRO, plecak Salomon ADV 12 SKIN SET, Garmin Fenix 5
- plecak: softflask 0,5l z izotonikiem ALE RACE, softflask 0,5l z wodą, folia NRC, kurtka przeciwdeszczowa Inov-8 Ultrashell, telefon, buffka, żele i batony
- Jedzenie (~1800 kcal): Przed startem: kasza jaglana z dżemem (2 godziny przed), baton (20 minut przed) = ~450 kcal
- na trasie: 3 żele ALE (~330 kcal), 1,5 banana (~150 kcal), 4 kostki czekolady (~120 kcal), 2 batony (~400 kcal) = ~1000 kcal
- posiłek regeneracyjny: makaron z warzywami i sosem = ~350 kcal
- Nawadnianie (~300 kcal):
- 1,5 l wody (uzupełniana na każdym punkcie odżywczym)
- 750 ml izo = ~300 kcal
Strategia:
- Odżywianie – kasza jaglana z dżemem na śniadanie, 2 h przed biegiem, a zaraz przed startem baton. Trasa bardzo wymagająca, więc biorę zarówno żele jak i bardziej kaloryczne batony – jem co ok. 30-40 minutach, głównie żele, ale jeśli dadzą za mało energii, dorzucę batona. Na punkcie uzupełniam wodę i zjadam banana.
- Nawadnianie – Regularnie, małymi łykami – najlepiej co ok. 15 minut. Pod górę będę się mocno pocił, więc tam najbardziej pilnuję nawadniania. Wodą popijam żele, pomiędzy piję izotonik, dla dodatkowej energii.
- Podejścia – Podejścia są potężne. Podchodzę dynamicznie, a na wypłaszczeniach staram się podbiegać, ale nic na siłę. Nie chcę się zajechać za szybko i nie mieć sił na zbieg.
- Zbiegi – Zbiegi bardzo kamieniste i techniczne. Trzeba zbiegać jak najszybciej, ale bezpiecznie. Najlepiej ze śródstopia, odbijać się od dużych kamieni. Na lżejszych zbiegach – ile fabryka dała.
Wnioski:
- Warunki – Pogoda fantastyczna. Miały być burze, ale na szczęście nic się nie działo. Od rana bardzo ciepło, jedynie na szczytach chłodniej, ale przyjemnie. Niektóre partie w górach były śliskie, ale nie za bardzo. Warunki do biegania naprawdę idealne.
- Tempo – Tu mogło być lepiej. Źle rozłożyłem siły i spaliłem się na zbiegu z Kasprowego – za szybko zbiegałem po bardzo technicznym terenie i potem brakło sił na ostatni podbieg (Ścieżka nad Reglami). To mnie mocno przytrzymało i straciłem na pewno z 10 minut.
- Odżywianie – W moim odczuciu było dobrze. Piłem często i nie miałem problemów z brakiem energii, o czym świadczy fakt, że końcówkę pokonałem w bardzo dobrym tempie.
ORGANIZACJA I PODSUMOWANIE
Kiedy myślę o organizacji Biegu Marduły, odczuwam dziwny rozdźwięk. W kwestii organizacji linii startu i mety, a także samej trasy, widać, że organizatorzy to już weterani. Trasa prowdzi tylko szlakami, bez żadnych odbić, świetnie zabezpieczona i dopilnowana. Na każdym zakręcie i w każdym newralgicznym miejscu stał ktoś, kto kierował w odpowiednią stronę – nie było szans zgubić szlaku.
W bardzo wielu miejscach, a zwłaszcza na końcowym zbiegu, gęsto ustawieni ratownicy i TOPRowcy. W razie wypadku, reakcja jest błyskawiczna. Odpowiednio gęsto były też ustawione punkty z wodą – krótki bieg, ale naprawdę można wyschnąć w pełnym słońcu. Pod tym względem – bomba. Podobnie w kwestii jedzenia. W sam raz.
Strefa mety miała wszystko, co potrzebne – nawet strumień! To powinien być obowiązkowy punkt wyposażenia każdej mety na biegu górskim! Poza tym blisko depozyt i posiłek regeneracyjny – makaron z mięsem albo warzywami, z sosem pomidorowym albo serowym. Jak w restauracji :)
Z drugiej strony, bardzo zdziwił mnie brak jakiegoś większego rozgłosu wobec biegu. Podczas Biegów w Szczawnicy, całe miasto żyło biegiem. Wszystko było oklejone i obwieszone Biegami w Szczawnicy. A tu? Nic! Żadnego plakatu na tablicy z głównymi wydarzeniami w mieście. Lina startu oznaczona flagami dosłownie 10 minut przed startem. Miałem wrażenie, że mieszkańcy w ogóle nie wiedzą, że cokolwiek się dzieje (a to jednak 11. edycja biegu). Właścicielka miejsca, gdzie nocowałem też nic nie wiedziała, a jej mąż organizuje podobno obozy biegowe… WTF?
Rozumiem, że turyści w górach nie wiedzą co się dzieje (dziś są, jutro ich nie ma), ale mijałem TOPRowca, który przez krótkofalówkę mówił, że „chyba są jakieś zawody, bo tu biegają jacyś ludzie z numerami na koszulkach”, pomstując, że przez to jest niebezpiecznie, czy coś.
Nie mam nic przeciwko kameralnemu charakterowi biegu, wręcz przeciwnie. Ale Bieg Marduły ma przecież pewien „kaliber”. Oczywiście, to tylko detal, nie mający nic wspólnego z bezpieczeństwem czy dobrą zabawą, które były na najwyższym poziomie. Jednak trochę mnie to zdziwiło.
STATYSTYKI
Na Bieg Marduły zapisało się 350 uczestników, a ukończyło 269 osób. Ja ukończyłem na 59. pozycji OPEN, z czasem 04:10:12. Tu znajdziesz wszystkie moje wyniki.
Wyniki najlepszych przedstawiają się następująco:
Mężczyźni:
1. Marcin Świerc – 03:01:08
2. Marcin Rzeszótko- 03:02:01
3. Jacek Michulec – 03:10:41
…
59. Marcin Suski – 04:10:12
Kobiety:
1. Mirosława Witowska – 03:40:19
2. Iwona Januszyk – 03:45:44
3. Paulina Wywłoka – 03:49:44
Pełne wyniki Biegu Marduły tutaj.