Beskidzki Topór 2019

Nabieram tempa. Każde przepłaszczenie boli coraz bardziej, ale przecież to już końcówka. Ostatnie kilometry. Nie patrzę nawet na zegarek, tylko zaciskam zęby i staram się wycisnąć z nóg, jak ze zmaltretowanej resztki cytryny, jeszcze odrobinę, ostatnie kropelki mocy. Słyszę głośne kroki za plecami…

O BIEGU

To moje drugie spotkanie z Beskidzkim Toporem. W 2018 biegłem Beskidzki Toporek (25 km) – potrzebowałem w planie treningowym krótkiego startu, ale nie miałem czasu na długie wyjazdy. Do Andrychowa miałem 60 km, więc łatwo obrócić w jeden dzień. Bieg okazał się tak fajny, że już na mecie wiedziałem – za rok lecę jeszcze raz. No i jestem. Tym razem chcę czegoś więcej – 43 km.

Beskidzki Topór to kilka różnych dystansów, poprowadzonych szlakami Beskidu Małego. Co ważne dla wielu zawodników, bieg ma kwalifikację ITRA, a więc za uczestnictwo można zdobyć punkty potrzebne do rejestracji na biegach światowej rangi, jak np. Ultra-Trail du Mont Blanc.

Start i biuro zawodów zlokalizowane jest w Andrychowie, naprzeciwko basenu, a meta 8 km dalej w Rzykach – na parkingu hotelu Czarny Groń. W ramach zawodów, można wziąć udział w czterech różnych dystansach:

  • Toporna Setka – 104  km, przewyższenia +4447m/-4319m (4 punkty ITRA)
  • Beskidzki Topór Ultra – 72,8 km, przewyższenia +3287m/-3162m  (3 punkty ITRA)
  • Beskidzki Topór – 42,8 km, przewyższenia +1911m/-1745m (2 punkty ITRA)
  • Beskidzki Toporek – 25,6 km, przewyższenia +1267m/-1143m (1 punkt ITRA)

COŚ SIĘ NIE SKŁADA

Mówi się, że ultra jest jak puzzle – to układanka wielu czynników, które muszą się ładnie złożyć w całość w tym jednym dniu… No, to tym razem moje puzzle jakiś pies rozpieprzył po wszystkich możliwych kątach! Na dwa dni przed startem wszystko wskazywało na to, że w ogóle nie pokażę się na linii startu. Udało się to wszystko jednak jakoś poukładać i ostatecznie w sobotę rano wsiadłem w auto i ruszyłem do Andrychowa.

Tyle tylko, że byłem lekko niegotowy. Przez to wszystko ani nie naładowałem się dobrze węglami, a i głowa totalnie nie nastawiona na walkę. Śniadanie też zjadłem jakieś liche. Ale cóż, lecimy i zobaczymy jak będzie.

Start o 09:00. Na miejscu jestm chwilę po 08:00. Standardowo, każdy centymetr chodnika w promieniu kilometra od linii startu zajęty, więc trzeba trochę pokrążyć żeby udało się zaparkować. Po chwili udało mi się wcisnąć gdzieś auto i ruszyam po pakiet startowy. Dalej lekka rozgrzewka i już trzeba ustawiać się na starcie. Dobra, dwa głębokie wdechy… i jedziemy! Już pierwszy rozbieg to długa pod górę – dobra zapowiedź tego, co będzie dalej.

W zeszłym roku zacząłem mocno, ale wtedy było do pokonania zaledwie 25 km, więc nie było obaw o brak sił. Teraz profil trasy i odległość są mniej łaskawe. Nie znam drugiej części trasy, a tam jest długi, ośmiokilometrowy podbieg. To znaczy, że z początku trzeba oszczędzać siły.

Mocne wertepy niezauważalnie wyciągają siły od samego początku. Jestem świeży, więc wydaje się, że można mocniej pocisnąć. Na zbiegach rozciągam nogi, ale nie próbuję wyprzedzać. Biegnę na zaciągniętym hamulcu, a w głowie mam tylko tę ścianę błota w okolicy Gancarza, która zostawiła rok temu w pamięci głębokie bruzdy.

Słońce przedziera się przez niezbyt gęsto zalesione szlaki, podbijając z każdą minutą słupek rtęci. Jednak cały tydzień deszczowej pogody spowodował, że ziemia rozmiękła, a na podejściach spływa błotnistą zjeżdżalnią. co nie ułatwia wspinaczki. Nogi męczą się szybciej niż zwykle, a krew szumi w uszach.

Zegarek pika, wskazując ósmy kilometr. To tu zaczyna się podejście na Gancarz, czyli pierwsze poważne wyzwanie na trasie. Zaczyna się niewinnie, a zawodnicy przede mną oddalają się, mocno cisnąc pod górę. Ja dalej na zaciągniętym hamulcu, tylko czekam na tę błotnistą ścianę.

Jeeeeszcze trochę… Zaraz będzie… Na pewno za tym zakrętem.

Doganiam tych, co wcześniej pocisnęli do przodu, a nawet kilku wyprzedzam, deptając swoim własnym, równym tempem. Po dłuższej chwili teren wypłaszcza się. Mrugam oczami zdezorientowany. What The F***? Gdzie ta ściana błota? W tym roku na trasie jest jeszcze większe błoto niż rok temu, ale całe podejście na Gancarz nawet nie było takie złe.

Dobra. Nie, to nie. Uspokajam oddech i rozpędzam się. Dobiegam do rozejścia tras, gdzie zostaję spisany przez obsługę trasy i skierowany ostrym zakrętem w dół.

Długi zbieg błotnistym wąwozem prowadzi mnie kilka kilometrów w dół i wypluwa na asfalt do punktu odżywczego Ponikiew. To 14-ty kilometr trasy. Szybko napełniam jeden softflask wodą (na punkcie nie ma izo, tylko woda i cola), wciągam banana i zagryzam kilkoma kostkami czekolady, po czym ruszam dalej.

Krótko biegnę asfaltem i zaraz szlak skręca w lewo, niknąc w lesie gdzie czeka kolejne podejście. Droga w górę nie jest wyjątkowo stroma i pozwala momentami na podbieganie. Pokonuję ten etap dość szybko… Za szybko. Po krótkim zbiegu zaczyna się pagórkowaty odcinek, który stanowczo zbyt dużo mnie kosztuje, a to zaczyna budzić wątpliwości. Jeszcze za wcześnie na zmęczenie.

A jednak błoto pod nogami i słońce prażące w czerep nie ułatwiają walki. Po plecach płyną strużki potu, buty tymczasem ciamkają w śliskiej i zimnej brei. Oby tylko nie zostawić buta w którejś kolejnej kałuży.

Nareszcie udaje mi się przebić przez te mokradła i po chwili wybiegam na asfalt. Ostry zakręt w prawo i długa w dół. Tylko spokojnie! Już kilka razy poznałem niebezpieczeństwo długiego asfaltowego zbiegu – bydle potrafi zabić jak się za bardzo rozpędzisz. A potem kaszana i zdychanie pod górę. Co to, to nie!

Wolontariusze kierują mnie na drogę główną, którą biegnę jakieś 200 metrów i skręcam w prawo. Widzę mały namiocik i jakąś rodzinkę. Aha, to punkt odżywczy w Chobocie… Czyli, że nie będzie popasu? Nalewam wody do softflaska i częstuję się kilkoma żelkami, które dzieciak skwapliwie podsuwa mi pod nos. Dziękuję młodemu i lecę dalej. No, to teraz 8 km podejścia.

…GODZINĘ Z HAKIEM PÓŹNIEJ…

Łojeeeezuu! Nareszcie! Wredne osiem kilometrów kończy się znajomym widokiem schroniska na Leskowcu! Praktycznie ciągła droga bez specjalnie długich wypłaszczeń, tylko mniej lub bardziej stromo w górę to bardzo nieciekawy kawałek. Nie zrozumcie mnie źle, dla turysty super sprawa i piękne otoczenie. Ale dla biegacza, godzina z hakiem mozolnego człapania to nie to, co tygryski lubią najbardziej.

Na szczęście teraz już deptam po gumowej macie, która sczytuje nadajnik w numerze startowym i podbiegam do koryta. Pierwsze co chwytam to izo i leję sowicie do softflasków. Zanim jednak doleję do pełna, przezornie smakuję specyfik. Łeeeee. Rorzedzam wodą to dziwne, sztucznie słodkie coś, a do drugiego softflaska leję „czystą”. Sięgam po smakołyki i opróżniam kieszenie ze sreberek po żelach i batonach. Jeden… dwa… trzy…  trzy żele i jeden baton. Coś mało poszło.

Dobra, jedziemy dalej.

Rok temu, podczas Toporka (25 km), w tym miejscu zaczynałem się rozpędzać. Świetnie się bawiąc, połykałem kolejnych zawodników. Czułem MOC i dorzucałem do pieca bez opamiętania. Dzisiaj biegnę ostrożnie, dawkując każdą spaloną kalorię. Czuję, że balansuję idealnie na granicy pozwalającej utrzymać tempo biegu i możliwie jak najmniej uszczuplać rezerwy energii. Żele z kofeiną i elektrolity od ALE już zużyłem i mam tylko nadzieję, że dociągnę do końca bez żadnego zjazdu. Trasa na profilu wygląda na niegroźną, ale przy zmęczeniu każdy mały podbieg urasta do rangi stromego zbocza niezdobytej góry. Mimo to, brnę dalej.

Las przerzedza się i za zakrętem ukazuje się rozdroże. To Potrójna – ostatni punkt kontrolny i zarazem sygnał, że teraz już będzie z górki. Żegnam czerwony szlak i zbiegam w prawo na czarny, który doprowadzi mnie do upragnionego strumyczka i mety. Ruszam polną drogą i mijam kolejnych zawodników, głównie krótszych dystansów. Czuję już ostatnie kilometry i pozwalam sobie na dorzucenie do pieca. Przyspieszam i wkrótce zaczyna się prawdziwy zbieg. Udaje mi się wyminąć jeszcze dwóch czy trzech biegaczy z mojego dystansu, którzy też już jadą na oparach.

Nabieram tempa. Każde przepłaszczenie boli coraz bardziej, ale przecież to już końcówka. Ostatnie kilometry. Nie patrzę nawet na zegarek, tylko zaciskam zęby i staram się wycisnąć z nóg, jak ze zmaltretowanej resztki cytryny, jeszcze odrobinę, ostatnie kropelki mocy. Słyszę głośne kroki za plecami – jeden z wyprzedzonych zawodników prawdopodobnie zebrał się w sobie i siadł mi na ogonie. W zamglonych ze zmęczenia oczach budzi się ogień rywalicji. Puszczam wszystkie rezerwy i rozpędzam lokomotywę.

Lecimy we dwóch, kamienistym wąwozem, na złamanie karku. Gdybym biegł sam, dawno bym już zwolnił, ale głośne kroki tuż za plecami motywują mnie do walki. Nie popuszczę. Nogi ledwo się pode mną trzymają, a ja zastanawiam się czy to na tym czy na następnym kamieniu posypią się moje zęby. Jakimś cudem (limit cudów na ten miesiąc wyczerpałem chyba na tym zbiegu) dobiegam na sam dół i ruszam po kamienistym dobiegu do mety. W tym momencie zza moich pleców wystrzeliwuje kolorowa plama. Skąd on miał jeszcze tyle sił żeby mnie wziąć na płaskim. Nieważne. Sam dopalam resztki mocy i dobiegam do strumyka, w który ciskam się z rozpędu. Przebiegam na drugą stronę i dobijam do mety! Łaaaaaa!! Konieeeeec!!!

DANE I LOGISTYKA

Dystans: 43,3 KM
Przewyższenie: +/- 1911 m
Spalone kalorie: 3198 kcal
Spożyte kalorie: 2180 kcal
Średnie tempo: 7:13 min/km

Punkty żywieniowe:
– Ponikiew: 14,2 km – pomarańcze, banany, biszkopty, herbatniki, czekolada, żelki, rodzynki, woda, cola
– Chobot: 21,2 km – woda, żelki
– Schronisko Leskowiec, ok. 29,5 km: 
banany, pomarańcze, biszkopty, herbatniki, czekolada, żelki, ogórki kiszone, woda, izotonik
– Potrójna, 0k. 38,9 km: woda, żelki

  • Sprzęt:
  • Jedzenie (~2010 kcal):
    • Przed startem: owsianka z mlekiem roślinnym (~300 kcal), banan (~110 kcal) i kawa = 410 kcal
    • na trasie: 5 żeli ALE (550 kcal), 1 baton ALE (~150 kcal), 2 banany (~200 kcal), czekolada (~180 kcal), żelki (~120 kcal) = ~1200 kcal
    • posiłek regeneracyjny: ryż z warzywami = ~400 kcal
  • Nawadnianie (~170 kcal):
    • 1l wody (softflask z wodą uzupełniałem na każdym punkcie odżywczym)
    • 1l izotoniku (uzupełniałem na każdym punkcie odżywczym) (~170 kcal)

Strategia:

  • Odżywianie Owsianka na 3 h przed biegiem (wczesne śniadanie), a zaraz przed startem banan. Na razie żele, batony, a na punktach owoce i czekolada. Pierwszy żel po ok. 40 minutach, kolejne co 30 minut. Na punkctach uzupełnić płyny, złapać kawałek banana i lecieć dalej.
  • Nawadnianie – Regularnie, głównie izo. Woda do popijania żeli.
  • Podejścia – Bardziej strome podejścia bez podbiegania, bo trzeba oszczędzać siły. Później, jeśli będą siły, trochę podchodzić, trochę podbiegać – w ten sposób pracują różne partie mięśni i mogę mocniej i szybciej zdobyć szczyt.
  • Zbiegi – Tak samo, na początku ostrożnie, bo można się bardzo szybko spalić. Potem mocniej, a końcówka to już ile sił w nogach.

Wnioski:

  1. Warunki – Mogło być lepiej, ale bez ekstremów. Od samego rana bardzo ciepło i słonecznie, ale w lesie błoto po niedawnych opadach – praktycznie na całej długości trasy. Z jednej strony cięższy teren do biegania, bo nogi się ślizgają i bardziej męczą, z drugiej lampa, która powoduje większą utratę wody i soli mineralnych.
  2. Tempo – Z początku wydawało mi się dobre, jednak w późniejszym czasie okazało się, że chyba zbyt mocno zacząłem. W połowie biegu czułem już uciekające siły, a dopiero tam czekał najdłuższy podbieg.
  3. Odżywianie – Za słabe śniadanie i zbyt późno włączone ładowanie węgli w poprzednich dniach. Podczas samego biegu wszystko zgodnie z planem, a jednak brakowało energii. Istotną rolę odegrała tu też na pewno pogoda, która nie pomagała oszczędzać sił.

ORGANIZACJA I PODSUMOWANIE

Jeśli dobrze liczę, to już czwarta edycja Beskidzkiego Topora. Bieg ma niewysokie limity uczestników (maks 300 osób na dystans), więc nie jest to wielka impreza. Niemniej organizacja jest utrzymana na naprawdę profesjonalnym poziomie. Na Facebooku wrzucona „mini-odprawa” czyli opis każdego z dystansów i tego, co można spotkać na trasie. Bardzo przydatne, nawet jeśli zna się trasę, bo uwzględnia aktualne warunki pogodowe.

Samo biuro zawodów to kilka namiotów na parkingu, toi-toie i kilka stoisk z gadżetami do kupienia w ostatniej chwili przed startem. Jest też herbata, więc można się posilić przed startem. Wszystko zgrabnie i bez długiego czekania po odbiór pakietu. Chip jest umieszczony w numerze startowym, więc nie trzeba się martwić o trytki czy inne metody przyczepienia na bucie.

Oznakowanie trasy było naprawdę super. Taśmy organizatora były rozwieszone naprawdę świetnie – niekiedy nawet w takich miejscach, że aż się zastanawiałem jak ktoś się tam wyspindrał żeby ją umieścić – ale dokładnie tam była potrzebna, więc szacun dla znakujących. Trasa praktycznie cały czas prowadzi szlakami i lasem. Asfaltu było naprawdę niewiele – ze trzy krótkie odcinki.

W najbardziej newralgicznych miejscach, stali wolontariusze i kierowali odpowiednio – pomimo, iż spokojnie można było kierować się samymi oznaczeniami.

Punkty odżywcze – tu odrobinę gorzej. Owszem, były owoce, ciastka, czekolada i płyny. ALE było tego dość mało. Obawiam się, że osoby w środku i tyle stawki mogły mieć już problem. Również tylko na ostatnim punkcie był izotonik. Wszędzie wcześniej albo sama woda albo ewentualnie cola. Dla mnie to akurat problem, bo coli nie piję i jak ktoś ma delikatny żołądek to również pewnie od niej stroni. Nie bardzo wiem jak to wyglądało na dłuższych dystansach, ale Topór mógłby być trochę lepiej zaopatrzony.

Meta była ustawiona zaraz za rzeką i to jest fajny akcent na koniec. Trzeba przepiec przez tę rzekę ale na kilka metrów przed metą raczej wszyscy się cieszą z tej możliwości niz martwią o przemoczenie butów. Oczywiście, solidny doping na ostatniej prostej i fotograf uswieczniający Twoje taplanie się do mety – bezcenne!

Posiłek regeneracyjny to ryż z sosem bolognese albo wegetariańskim – bardzo pożywne i smaczne. Dla chętnych również piwo i kiełbaska, którą później można było sobie przygotować na ognisku. Wege kiełbasek niestety nie było :P

PRYSZNICE!!! No, tym to mnie organizatorzy ujęli za serce. Przyznam, że w ogóle się tego nie spodziewałem. Takie udogodnienia są rzadkością nawet na dużych biegach, a tu proszę! Bez jakichś specjalnych kolejek, możliwość wykąpania się i odświeżenia po biegu. Panowie i Panie – mega sprawa!!!!

 

STATYSTYKI

W biegu na dystansie BT43 wzięlu udział  261 uczestników, a ukończyły 252 osoby. Ja ukończyłem na 25. pozycji OPEN i 11. w kategorii M30, z czasem 04:58:55. Tu znajdziesz wszystkie moje wyniki.

Wyniki najlepszych przedstawiają się następująco:

Mężczyźni:
1. Michał Kaszuba – 03:53:42
2. Piotr Uznański – 04:00:46
3. Mariusz Barczyk – 04:24:06

25. Marcin Suski – 04:58:55

Kobiety:
1. Magdalena Szultk – 04:37:32
2. Karolina Witek – 04:42:05
3. Justyna Mamala – 04:50:31

Podsumowanie z najlepszymi miejscami z wszystkich dystansów dostępne jest tutaj, a pełne wyniki BT 43 tutaj.

Strona główna

print
Facebooktwitterrssinstagram

Facebooktwitter