Beskidzki Toporek – mały, ale wariat!

W dół. Z kamienia na kamień. Ponad wystającymi korzeniami i między migającymi pniami drzew – leciałem w dół, sterując rozłożonymi rękami, niczym skrzydłami – bez opamiętania.  Gdybym zaczął myśleć, pewnie zaorałbym ziemię zębami. Szaleńczy galop trwał i trwał…

O BIEGU

Organizatorem biegu Beskidzki Topór jest firma HIT THE TRAIL EVENTS S.C. Bieg ma charakter indywidualnego, długodystansowego biegu górskiego po trasie Beskidu Małego, wyznaczonej  w większości szlakami turystycznymi oraz dodatkowymi fragmentami oznaczonymi przez Organizatora. Bieg ma kwalifikację ITRA, a więc za uczestnictwo można zdobyć punkty potrzebne do rejestracji na biegach światowej rangi, jak np. Ultra-Trail du Mont Blanc.

Start i biuro zawodów zlokalizowane jest w Andrychowie, natomiast meta po sąsiedzku, w Rzykach – na parkingu hotelu Czarny Groń. W ramach zawodów, można było wziąć udział w czterech różnych dystansach:

  • Toporna setka – 104  km, przewyższenia +4447m/-4319m
  • Beskidzki Topór Ultra – 72,8 km, przewyższenia +3287m/-3162m
  • Beskidzki Topór – 42,8 km, przewyższenia +1911m/-1745m
  • Beskidzki Toporek – 25,6 km, przewyższenia +1267m/-1143m

SZYBKI WYPAD

W ramach rocznego planu treningowego potrzebowałem jakiegoś krótkiego biegu z sensownymi przewyższeniami – coś między 20-30 km. Beskidzki Toporek wpisywał się idealnie w mój majowy kalendarz, był blisko i tam jeszcze nie biegałem… klik i już byłem zapisany.

W sobotę wstałem rano, zjadłem porządną michę owsianki, spakowałem bety i ruszyłem do Andrychowa. Na miejscu byłem godzinę przed startem. Bez kolejki odebrałem pakiet startowy, pokręciłem się po okolicy, rozgrzałem się lekko i zaraz ustawialiśmy się na starcie.

Stojąc na linii startu, już wiedziałem, że będzie mocno – zwykle organizator planuje trasę tak, żeby z początku było płasko albo nawet lekko w dół – to pozwala biegaczom lekko się rozbiegać i rozciąga stawkę przed wbiegnięciem na, zwykle,  wąskie szlaki. Tu, patrzyłem jak droga od razu zawija w górę i niknie w dali. No to nie będzie lekkiego rozbiegu… Ledwo zebrałem myśli, a zaczęło się odliczanie…3…2…1… poszli! Od razu mocno – to przecież tylko 25 km. Moje mocno jednak nie wystarczyło, bo kilku zawodników od razu dokonało pokazu siły i z przodu utworzyła się zbita grupka frontmenów.

DŁUUGA W GÓRĘ

Cisnąłem do góry ile się dało. Biegłem, czasem podchodziłem, ciągle wśród tej samej grupy biegaczy. Raz ja wyprzedzałem ich, raz oni mnie. Jedni są mocniejsi na zbiegach, inni na podbiegach. Czasem się rozciągaliśmy, tylko po to żeby za moment spotkać się z powrotem, na kolejnym podbiegu.

Pech chciał, że mniej więcej w moim tempie biegł zawodnik z psem. Psisko było świetne, tylko zawijało po trasie jak pijak – od lewej do prawej… i z powrotem. No idealny „bramkarz” – co ja się namęczyłem żeby go wyprzedzić… no i taplał się dziad w każdej możliwej kałuży, chlapiąc wszędzie dookoła. Tym się za bardzo nie przejmowałem, bo sam błotników nie miałem (nie ta dyscyplina), więc własnymi butami nakładałem sobie maseczkę błotną na całe plecy.

Tempo było strasznie rwane – człowiek podświadomie próbuje zawsze wyrównać tempo do biegacza przed sobą. To kosztowało mnie bardzo dużo energii, bo nie mogłem się wbić w swój własny rytm – niestety, uświadomiłem to sobie dopiero po pewnym czasie, kiedy stawka już rozciągnęła się na tyle, że nie miałem nikogo bezpośrednio przed oczami i wreszcie mogłem pobiec w swoim, równym tempie.

„Najpiękniejsze” było podejście typu „ściana płaczu” – strome jak cholera i wyłożone równo dywanem błota, jakby ktoś specjalnie polewał zbocze kilka dni z rzędu wodą. Niemniej Dynafity ładnie wgryzały się w ziemię i żwawo brnąłem w górę. Łydki napinały się do granic. Na szczęście nie trwało to długo i wkrótce wgramoliłem się na szczyt. Znowu ruszyłem do boju.

LEWA WOLNA

Zacząłem przyspieszać, wreszcie w swoim rytmie. To co wcześniej podchodziłem, teraz mogłem swobodnie podbiegać. Zaczynałem z wolna nabierać tempa, jak rozpędzająca się lokomotywa – szkoda tylko, że już połowa dystansu za mną. Niedługo pojawiło się schronisko Leskowiec i punkt odżywczy. Zatrzymałem się tylko żeby uzupełnić wodę i ruszyłem dalej. Miałem kogo gonić.

Cały czas pracowałem pełną parą, a głośnym oddechem ostrzegałem wszystkich, których doganiałem – odwracali się, spodziewając się zobaczyć tego psa, który został gdzieś z tyłu… a to tylko ja, dyszący jak stara lokomotywa! Powoli odstawiłem jednego biegacza, za chwilę wyłapałem między drzewami kolejne plecy. Szlak był świetnie oznaczony, więc nie spowalniało mnie wyszukiwanie trasy. Napierałem coraz mocniej. Jednego biegacza minąłem na zbiegu, kilku kolejnych – ewidentnie zagotowanych – na następnych podbiegach. Czułem moc. Na zbiegach rozwijałem skrzydła, podbiegi pokonywałem siłą rozpędu. Adrenalina buzowała coraz mocniej.

W pewnym momencie skończył się las. Wybiegłem na otwartą przestrzeń i już wiedziałem, że jestem na Potrójnej. Grupa wolontariuszy tylko potwierdziła moje przypuszczenia. Spisali mnie i skierowali na prawo, na czarny szlak.

Na szczęście na zbiegu nie było takiego błota, jak na pierwszych kilometrach. Było kamieniście, ale w miarę łatwo technicznie. Rozciągnąłem ramiona jak skrzydła i wrzuciłem kolejny bieg. W każdej chwili ktoś mógł mi wskoczyć na plecy. Nie walczyłem o pudło – ta walka już pewnie dawno rozegrała się z przodu. Ja walczyłem ze sobą i swoimi słabościami – dlatego, dysząc wściekle, parłem do przodu, całkowicie skoncentrowany na kolejnych krokach. Żadnego rozmyślania, całkowita pustka w głowie – takie „pudełko nicości” (wiecie o czym mówię ;)).

W dół. Z kamienia na kamień. Ponad wystającymi korzeniami i między migającymi pniami drzew – leciałem w dół, sterując rozłożonymi rękami, niczym skrzydłami – bez opamiętania.  Gdybym zaczął myśleć, pewnie zaorałbym ziemię zębami. Ten szaleńczy bieg trwał i trwał… aż w końcu, w dole zamajaczyło skupisko dużych, białych kamieni – to zwiastowało koniec zbiegu. Wypadłem z tego toru bobslejowego i jeszcze przyspieszyłem. To już był finisz – słyszałem bębenki i szum rzeki. Tam była meta.

Tak, zaraz ją ujrzałem. Dobiłem do brzegu rzeki, wbiłem się całym pędem w wodę i wypadłem po drugiej stronie… ostatnie kilka kroków do mety…i BANG! Jestem! 02:30:38! Kurde, a na starcie mówiłem żonie, że będę za 2,5 godziny… i spóźniłem się o 38 sekund! ;)

DANE I LOGISTYKA

Dystans: 25,6 KM
Przewyższenie: +/-1267 m
Spalone kalorie: 1939 kcal
Spożyte kalorie: 1560 kcal
Średnie tempo: 6:04 min/km

Punkty żywieniowe:
– Schronisko Leskowiec, ok. 12,3 km: woda, izotonik, banany, pomarańcze, czekolada, słodycze

Sprzęt:

  • Jedzenie (~1310 kcal): Przed startem: owsianka (3 godziny przed), jaglanka z dżemem (30 minut przed) = ~600 kcal
    • na trasie: 2 żele ALE (~250 kcal), 1/3 banana (~30 kcal), 1 kostka czekolady (~30 kcal) = ~310 kcal 
    • posiłek regeneracyjny: ryż z warzywami = ~400 kcal
  • Nawadnianie (~250 kcal):
    • 500 ml wody uzupełniana na każdym punkcie odżywczym)
    • 500 ml izo (uzupełniany na każdym punkcie odżywczym) = ~250 kcal

Strategia:

  • Odżywianie Owsianka na 3 h przed biegiem (wczesne śniadanie), chwilę przed startem kasza jaglana z dżemem. Trasa jest szybka, więc tylko żele – pierwszy po godzinie biegu, kolejny po 30-40 minutach. Na punkcie tylko uzupełnić wodę, ewentualnie złapać kawałek banana.
  • Nawadnianie – Regularnie, małymi łykami. Wodą popijam żele, pomiędzy piję izotonik, dla dodatkowej energii.
  • Podejścia – Podbiegać, gdzie tylko się da. Ewentualnie chwilę podchodzić, chwilę podbiegać – w ten sposób pracują różne partie mięśni i mogę mocniej i szybciej zdobyć szczyt.
  • Zbiegi – Cisnąć ile tylko się da :) Oczywiście żeby zachować bezpieczeństwo.

Wnioski:

  1. Warunki – Pogoda super. Z rana rześko, potem wyszło słońce, ale w lesie była wilgoć po niedawnych opadach, więc temperatura do biegu była bardzo dobra. W niektórych miejscach, zwłaszcza na początku, było dużo błota, ale nie przeszkadzało za bardzo – nawet na najbardziej stromym podejściu. Potem już sucho, aż do mety.
  2. Tempo – Było dobre, ale zbyt późno się rozkręciłem – a i dopiero zaczynałem się rozkręcać. Powinienem zacząć mocniej. Przed startem za słabo się rozgrzałem i to jest punkt do poprawy następnym razem.
  3. Odżywianie – Nic do zarzucenia. Energię miałem przez cały czas, nawet pomimo wysokiego tętna. Przy tak krótkim biegu nie ma co się objadać.

 

ORGANIZACJA I PODSUMOWANIE

Była to trzecia edycja Beskidzkiego Topora, a więc jest to jeden z młodszych biegów. Moja opinia na temat organizacji jest oparta na bardzo ograniczonym wycinku całego wydarzenia, ponieważ brałem udział w najkrótszym dystansie, a więc i najmniej mogłem zaobserwować.

Jak na tak młody bieg, muszę powiedzieć, że było bardzo dobrze. Bardzo jasne informacje i komunikaty przed samym biegiem budowały zaufanie. Po przyjeździe na miejsce, również bezproblemowo odebrałem pakiet startowy – wszystko jasno opisane, dokładnie wiadomo co, gdzie i jak. Jedynie dwie uwagi – mało toalet – 3 sztuki, kiedy przed startem 200 osób chce załatwić potrzebę, to trochę za mało – albo tracisz kupę czasu w kolejce jak na maratonie, albo idziesz w krzaki… słabo.

Również osoby w biurze zawodów mogłyby być lepiej poinformowane – kiedy zapytałem o oznakowanie trasy, powiedziano mi, że jest tylko w najbardziej newralgicznych momentach, a poza tym są tylko oznaczenia szlaków. To nie była prawda – oznakowanie trasy było, i to fenomenalne (przynajmniej w mojej ocenie). Taśmy organizatora były rozwieszone naprawdę świetnie – nie wisiały za gęsto, ale w naprawdę idealnych odległościach – ani razu nie miałem wątpliwości gdzie biec (nawet na szybkich zbiegach, gdzie kilka razy trzeba było skręcić).

Co do samej trasy, jak pisałem wyżej – dobrze oznaczona, ale też poprowadzona tylko trzema szlakami – bez zbędnego kombinowania i nawet bez oznaczeń organizatorskich można było spokojnie tę trasę pokonać. Każdy dostał też mapkę w pakiecie startowym.

W najbardziej newralgicznych miejscach, rzeczywiście były odpowiednie osoby i odpowiednio mocne oznaczenia – OK, mówię o dystansie 25,6 km, więc tu nie było zbyt wielu okazji do zawalenia, ale po tej krótkiej obserwacji stwierdzam, że tu było naprawdę profesjonalnie.

O punkcie odżywczym nie powiem wiele – wpadłem, nabrałem wody, złapałem banana i poleciałem. Kątem oka widziałem jednak i izotoniki i stół pełen różnych smakowitości – na pewno były owoce (pomarańcze, banany, itp.), na pewno widziałem czekoladę, chyba jakieś inne słodycze. Było na bogato :)

Meta była ustawiona zaraz za rzeką – trzeba było przez tę rzekę przebiec, ale na kilka metrów przed metą nikt chyba nie martwił się, że zmoczy buty – bardzo m się to podobało! Oczywiście, solidny doping i bębenki zwiastujące metę jeszcze dobrą chwilę zanim ją zobaczyłem też były miłe!

Posiłek regeneracyjny? Bajka – Ryż z sosem bolognese albo wegetariańskim – a Pani nie żałowała porcji!! To lubię :) Do tego widziałem, że można było sobie kawę zrobić, a z rysunku na numerze startowym wynikało, że gdzieś jeszcze można było wychylić trochę „procentów”.

Podsumowując – do poprawy ilość WC-tów na starcie i lepsze poinformowanie osób w biurze zawodów. To jednak naprawdę drobne detale! Poza tym było bezpiecznie, emocjonująco i profesjonalnie. Bawiłem się naprawdę dobrze i za rok wracam zmierzyć się z którymś dystansem ultra! A może nawet zdobędę toporek?? :D

STATYSTYKI

Do biegu na dystansie Toporka zapisało się 319 uczestników, ale wystartowały 204 osoby. Ja ukończyłem na 17. pozycji OPEN i 6. w kategorii M30, z czasem 02:30:39. Tu znajdziesz wszystkie moje wyniki.

Wyniki najlepszych przedstawiają się następująco:

Mężczyźni:
1. Kacper Kościelniak – 02:04:02.6
2. Marcin Dyrlaga – 02:04:02.7
3. Radosław Nowocin – 02:07:24

17. Marcin Suski – 02:30:39

Kobiety:
1. Iwona Kik – 02:32:53
2. Natalia Gracz – 02:33:34
3. Iwona Flaga – 02:37:22

Podsumowanie z najlepszymi miejscami z wszystkich dystansów dostępne jest tutaj, a pełne wyniki Toporka tutaj.

Strona główna

print
Facebooktwitter

Facebooktwitterrssinstagram