…zbieg jest bardzo stromy. Biegnę już tylko głową – noga dawno się poddała i sypie się jak rozklekotany maluch. Do rozlewającego się tępego bólu w kostce i ostrego pieczenia w achillesie, dochodzi wiercące kłucie w kolanie. Czuję, że zaraz zwariuję…
RELACJA
Lekko zaspany, ale z głową pełną marzeń o pokonaniu wymagających, ale pięknych 130 km, spokojnie zmierzam na linię startu. Jest rześko, ale cieplej niż się spodziewałem o 03:00 w nocy, ostatniego dnia września. Na miejscu zbiera się już tłumek. Po wyrywkowym sprawdzeniu sprzętu obowiązkowego wchodzę do strefy startu. Jeszcze obowiązkowe zdjęcie „przed” i można lecieć.
Startuję z pierwszej linii. Nie dlatego, że chcę walczyć o pudło, ale chcę zobaczyć jak zachowuje się czołówka biegu. Kończymy odliczać i ruszamy. Obok mnie przemyka kilka kolorowych smug, które zaraz znikają za zakrętem – tyle było z obserwowania czołówki.
Chwila kluczenia po mieście i dobiegamy do klasztoru, obok którego wbiegamy na szlak. Zaczyna się pierwszy podbieg. Lecę w grupie, a wszędzie dookoła migają odblaski – długi świetlisty wąż wspinający się leniwie na górujący nad Szczyrkiem Klimczok. Uwielbiam odcinek trasy na szczycie – biegnę chwilę po płaskim, odsłoniętym terenie, a po lewej, w dole, bije ciepła łuna – to Bystra, pokryta siateczką pomarańczowych punkcików rozświetlających noc.
Trzeba się nacieszyć tym efemerycznym widokiem, trwającym zaledwie mgnienie oka. Zaraz mknę lasem w dół, w stronę pierwszego punktu odżywczego w Bystrej. Zatrzymuję się na nim kontrolnie, poprawiam wiązanie butów, łapię garść daktyli i ruszam dalej.
Otwarta bramka zaprasza do schroniska na Koziej Górze, choć jest środek nocy… na ganku siedzi mężczyczna wpatrzony w noc i wyczekujący czegoś… Są! Wpadają przez bramkę i przemykają, jeden za drugim. Człowiek ożywia się i bije brawo zawodnikom, którzy zaraz nikną w mroku… i znowu spokój otula schronisko…
Przemykamy chyłkiem między drzewami, rozcinając mrok snopami światła, budzącymi na drzewach grę cieni. Jest rześko i niewiele piję. Kilometry szybko znikają i wszystko wskazuje na to, że to będzie bardzo przyjemny dzień. Dobiegam do punktu w Wapienicy, gdzie uzupełniam zapasy, przegryzam co nieco i ruszam dalej. Staram się spędzać na punktach jak najmniej czasu, ale zawsze 5 minut ucieknie.
Drogę na Błatnię pokonuję w świetle dnia, więc chowam czołówkę do plecaka. W nogach jest już ponad 30 km – to dopiero ćwierć trasy. Wdrapuję się na szczyt, myśląc tylko o tym, że w Brennej wreszcie będzie coś przypominającego śniadanie – w zeszłym roku były kanapki z pasztetem roślinnym. Długi zbieg daje nieco popalić. Szlak wypełniony białymi niczym kość kamieniami wymaga dobrej pracy nóg, mocno obciążając stopy i stawy skokowe. Po 4 km ciągłego zbiegania, wreszcie wbiegam na przedmieścia Brennej, docieram do głównej ulicy i kierowany czerwonymi taśmami, docieram do amfiteatru, przy którym zorganizowany jest punkt kontrolny. Zatrzymuję się, odkładam kije i zajadam się kanapkami. Dzięki temu łapię oddech, po czym ruszam w dalszą trasę. Zrównuje się ze mną Jakub, z którym biegnę wspólnie dalej.
Spokojny rozbieg po płaskim pokazuje, że powoli zaczyna się zbierać zmęczenie, a mam za sobą dopiero maraton. Skręcamy na szlak i zaczyna się kolejna mozolna drogą pod górę. Tym razem przez Równicę do Ustronia. Odcinek nie jest długi, bo zaledwie 11 km.
Zaczyna się dziać coś niepokojącego. Z początku cichutko i niepewnie, zaraz nad kostką w prawej nodze czuję delikatne ukłucie. Na pewno to jakiś spięty mięsień – na zbiegu się rozluźni i puści. Staram się tym nie przejmować ale z tyłu głowy rodzi się ta drżąca niepewność, bo to dopiero 1/3 trasy.
Na zbiegu do Ustronia napotykamy białe taśmy wzdłuż trasy. Po chwili orientujemy się, że jest to oznaczenie jakichś zawodów rowerowych, a niedługo potem zaczynamy mijać rowerzystów na górskich rowerach, z numerami startowymi.
Ustroń aż kipi i wrze od tłumów. Coś krzyczą, gdzieś biegną – chaos jak podczas zamieszek. Jak przez zarośniętą dżunglę, torujemy sobie drogę kijami i usiłujemy przebić się przez napierający gęstą masą tłum. Mijamy sam środek tego mrowiska i w końcu udaje się przedrzeć w luźniejsze miejsce, gdzie znajdujemy punkt odżywczy. Uzupełniamy co trzeba, zamieniamy kilka słów z wolontariuszami i w drogę.
Harmider pozwolił na chwilę zapomnieć o dolegliwościach, ale zaraz robi się spokojniej i ten mały upierdliwiec, który wczepił mi się w nogę, znów o sobie przypomina. Kiedy biegnę lub idę pod górę, jest lepiej. Ale na płaskim i na zbiegach, przy każdym kroku ćmiący ból drażni coraz bardziej.
PROBLEM NARASTA
Wspinamy się na Czantorię. Ból na kostką przycichł, za to zmęczone uda i ramiona czują każdy metr w górę. Podejście jest strome i długie. Trzeba pić, ale to jeden z najdłuższych odcinków między punktami z wodą – 23 km. Zapasy niebezpiecznie szybko maleją, a ja nie wziąłem ze sobą pieniędzy – inaczej na szczycie mógłbym kupić wszystko, bo mijamy tu kilka punktów turystycznych – na Małej i Wielkiej Czantorii, a potem na Soszowie Wielkim.
Wejścia na szczyty przestaję witać z ulgą, bo wiem, że zaraz znowu zacznie się ból. Skurczybyk zadomowił się w nodze na dobre… z każdym kilometrem czepia się coraz bardziej i wchodzi coraz głębiej. Staram się zająć rozmową, ale kiedy tylko trafiamy na bardziej płaski odcinek, zaciskam zęby i tylko słucham Kuby, przytakując od czasu do czasu.
W Wiśle przystajemy przy punkcie. Pojedli, popili, zameldowali żonom, że żyją i gdzie są. Zgarniam kije i ruszamy na Salmopol – 10 km pod górę dzieli nas od przepaku i ciepłego posiłku – już nie mogę się doczekać.
Prozaiczna czynność stawiania kroków zaczyna mi sprawiać problemy. Z każdym podniesieniem stopy, żelazny cierń wbija się głębiej i głębiej, szarpiąc mięśnie i wysyłając krwawe strzępy bólu wprost do mózgu. To już nie jest bieg – to walka o zachowanie zmysłów.
Trzy Kopce Wiślańskie przesłania mi czerwona mgła. W głowie mam tylko Salmopol – to jest mój cel, spokojna przystań na wzburzonym morzu… Teren staje się coraz bardziej stromy, a mnie opuszczają siły. Czuję ssanie w żołądku, ale nie chcę wciągać kolejnego batona, bo zaraz będzie dobre jedzonko.
BOLESNA DECYZJA
Czas się dłuży, a ja mozolę się pod górę. Trwa to chyba wieczność a odkładanie jedzenia było błędem. Zatrzymuję się kilkakrotnie żeby złapać oddech, a na czole czuję zimny pot. Pada decyzja – wciągam żel energetyczny, robię kolejne kilka kroków pod górę… i w tym momencie wyłania się ulica i punkt w Salmopolu! Cholera! zmarnowałem żel…
Dobiegam do namiotu Pokojowego Patrolu i proszę kartę dań – jest bulion (ale ja należę do bezmięsnych, więc odpada). ziemniaki i makaron (z warzywami lub mięsem). No, jak to! Oczywiście, poproszę MAKARON! A na deser mój przepak! Kelner w błyskawicznym tempie przynosi danie, rozsiadam się wygodnie i raczę się na eleganckiej, choć mało ekologicznej, plastikowej zastawie. Wygrzebuję z plecaka kanapkę i Snickersa… i w tym momencie Kuba rzuca:
Słuchaj… może skróćmy dystans?
…zamieram z kanapką w dłoni, a świat wali mi się na głowę. Do tego momentu twardo trzymałem się postanowienia, że naginam te 132 km, „choćby skały srały”. W chwili, kiedy usłyszałem, że jest opcja skrócić trasę, ręce mi opadły, a od głowy jakby ktoś odpiął kabel zasilający. Cała motywacja poszła w las. Patrzę na Kubę baranim wzrokiem, a wewnątrz próbuję zresetować umysł, odpalić jakieś awaryjne zasilanie. Serce mówi „walcz, nie możesz się poddać”, ale rozum podpowiada „skróć dystans, bo rozwalisz tę nogę na amen”… świat zewnętrzny zastygł w ciszy, a w środku szaleje tornado emocji… zaciska mi się gardło… zamykam oczy i powoli biorę głębszy oddech… ostrożnie kiwam głową…
Dobra. Skracamy.
Przełykam tę gorycz. Przytłacza mnie poczucie porażki i tylko rozum, słabiutkim, drżącym głosikiem szepcze, że robię dobrze… Opuszczamy przepak i ruszamy w dalszą drogę w górę, na Malinową Skałę. 15 minut przerwy osłabiło nieco spazmy paraliżującego bólu i przez chwilę truchtamy w nieco lepszym tempie. Na krótkim zbiegu mijamy Magdę, która pstryka nam pamiątkową fotkę i kieruję odpowiednio dalej. Kamienistym szlakiem docieramy do Malinowej Skały, gdzie znajduje się rozejście tras 90 i 60. Skręcając w lewo, w trasę 60-tki, mając za sobą ok. 80 km, de facto zrobimy 90 (a w zasadzie 97 km) i wbijemy praktycznie idealnie takie same przewyższenia co regularna trasa 90 km.
Nie ma już odwrotu – zmianę trasy zgłosiliśmy w Salmopolu. Bierzemy azymut na Skrzyczne i suniemy. Ten odcinek trasy jest najpiękniejszy, bo prowadzi po odsłoniętym terenie, na wysokości 1100-1200 m n.p.m. Jeśli dotrzesz tu bez obezwładniającego bólu, naciesz się widokiem.
DOBRA ZMIANA?
Zbiegamy ze Skrzycznego. Tonę w odmętach bólu, nie wiem jakim cudem przeskakując po wystających, białych jak kość kamyrdolach, którymi usiany jest szlak. Słońce zaszło chwilę temu.
Niebo nabrało koloru atramentu, a las otuliła ciemność. Wszędzie zapadł spokój i tylko wiatr porusza liśćmi oraz nie pasującymi do otoczenia, karmazynowymi taśmami zwisającymi z drzew. Jedna z taśm rozbłyskuje nagle… i jeszcze raz. W dali zabłysły trzy światła i zbliżają się szybko, a odblaskowy kwadracik na taśmie błyska im wesoło na powitanie. Ciemność rozstępuje się przed biegaczami z latarkami jak reflektory samochodów, po czy zamyka zaraz za nimi i las znów ogarnia spokój…
Ostatnie kilometry to sadystyczna zabawa w kotka i myszkę. Szlak wiedzie to kamienistym zbiegiem, to ścieżkami pokrytymi liśćmi. Zakręca i zawija, chwilę ostro w dół, tylko po to by zaraz zatrzymać nas pionową ścianą. W górę prowadzą odblaskowe punkciki, które usiłujemy złapać – jak kotek świetlnego zajączka. Podczas drogi w górę, czuję jak gdyby wściekły rottweiler uczepił się mojej kostki i szarpał i targał to, co zostało z moich mięśni… Ścięgno Achillesa też się buntuje i zaczyna wtórować bólem.
Wreszcie docieramy na górę, siarczyście bluzgając na ułańską fantazję organizatora i zaczyna się stromy zbieg w dół. Biegnę już tylko głową – noga dawno się poddała i sypie się jak rozklekotany maluch. Do rozlewającego się tępego bólu w kostce i ostrego pieczenia w achillesie, dochodzi wiercące kłucie w kolanie. Czuję, że zaraz zwariuję…
OSTATNI ZRYW
Z cienia wyłania się biała kartka na drzewie – zwiastun ostatniego kilometra trasy. Zegarek pokazuje 96 km. Teren łagodnieje, a mózg dostaje zastrzyk z adrenaliny. Achilles się uspokoił, kolano przestało kłuć, a kostka ograniczyła ból do tępego ćmienia. Wbiegamy na znajome już, betonowe płyty i słyszymy odgłosy z mety. Jeszcze jeden zakręt i wyłania się czerwona kurtka Pokojowego Patrolu, a w niej wolonatriusz bijący nam brawo. Doping pobudza krew w żyłach. Płuca, pracujące dotąd na półdechu, nagle nabierają pełny haust powietrza, serducho uderza mocniej a świat nabiera kolorów. Wbiegam na ostatnią prostą do amfiteatru i wraz z Kubą i Andrzejem dobijamy równo do linii mety.
Wszyscy biją brawo, wiwatują, robią zdjęcia. Czuję się jakbym wygrał wyścig, a przecież jestem 18-ty. Nieważne – na mecie witają mnie jak zwycięzcę. Już nie czuję się przegrany. Teraz jestem pewien, że to była dobra decyzja żeby skrócić dystans. Kolejne dni nie będą wesołe, ale teraz trzeba się cieszyć – znowu ukończyłem BUTa!
ORGANIZACJA I PODSUMOWANIE
OGÓLNA ORGANIZACJA: Po raz drugi biorę udział w Beskidy Ultra Trail i po raz drugi muszę bardzo pochwalić organizację. Widać tu duże doświadczenie i znajomość słabych stron niektórych zawodów. Wszystko było dopięte na ostatni guzik, a Pokojowy Patrol, jak zwykle z resztą, dopełnia obrazu. Oni zawsze są dobrze zorganizowani, dobrze poinformowani i bardzo pomocni. Jeśli sami czegoś nie wiedzieli, zawsze kierowali Cię do odpowiedniej osoby.
TRASA: Biegnąć dystans 90-ciu km miałem okazję poznać odcinki należące do 130-tki i 60-tki. Trasę 90-tki znam z edycji 2016. Trasa jest bardzo wymagająca technicznie (duża suma przewyższeń po bardzo skalistym podłożu). Pełno wystających kamieni powoduje, że łatwo stracić równowagę albo zahaczyć butem o wystający kamień. Z plusów – niezwykle malownicza, o ile trafi się ładna pogoda. Ale na tym biegu podobno zawsze jest ładnie!
OZNAKOWANIE: Cała trasa oznakowana taśmami organizatora, tam gdzie trzeba również odblaskami i znakami poziomymi na szlaku. Oznakowanie jest wystarczająco gęste żeby nie trzeba było się przejmować kolorami szlaków. Nawet na zmęczeniu i ograniczonej koncentracji naprawdę ciężko się zgubić.
PUNKTY ODŻYWCZE: Dobrze rozplanowane na trasie, mniej więcej co 10 km, co pozwala spokojnie przebiec do kolejnego punktu bez obładowywania się jedzeniem czy piciem. Jedynie dwa punkty są oddalone od siebie o ok. 23 km (Wisła-Salmopol i Salmopol-Węgierska Górka), ale na pierwszym odcinku mija się kilka schronisk, gdzie można spokojnie wszystko kupić, a drugi odcinek jest w połowie zbiegiem, który sprawnie się pokonuje. Menu jest kwestią gustu – mnie brakowało gorącej herbaty i czegoś wytrawnego. Pierwszy ciepły posiłek i kawa była w Salmopolu (godz. 16:00), w Brennej kanapka z serem, a poza tym same ciastka, owoce i daktyle.
DANE I LOGISTYKA
Dystans: 97 km
Przewyższenie: +4925/-4908 m
Spalone kalorie: 5141 kcal
Spożyte kalorie: 4450 kcal
Średnie tempo: 9:40 min/km
Punkty żywieniowe:
1. BYSTRA – woda, izo, bakalie, ciastka
2. WAPIENICA – woda, izo, bakalie, ciastka
3. BRENNA – woda, izo, cola, herbata, kawa, bułki, owoce
4. USTROŃ – woda, izo, banany, ciastka, bakalie
5. WISŁA – woda, izo, banany, pomarańcze, ciastka, bakalie
6. SALMOPOL (przepak) – woda, izo, kawa, herbata, cola, ziemniaki, sól, sos czosnkowy (do ziemniaków) makaron z warzywami lub mięsem, bulion, NUTREND
7. WĘGIERSKA GÓRKA – woda, izo, kawa, herbata, bulion, ziemniaki, sól, ciastka, bakalie
8. OSTRE – woda, izo, kawa, herbata, bulion, ciastka, bułka
- Sprzęt:
- buty: Dynafit Feline Ultra
- sprzęt: skarpetki fivefinges, opaski kompresyjne na łydki CEP, spodenki Compressport Trail Running Short, koszulka Brubeck 3D PRO, plecak Salomon ADV 12 SKIN SET, kije biegowe Black Diamond Z-Pole Distance FLZ, rękawiczki, bluza biegowa
- plecak: softflask 0,5l z izotonikiem, softflask o,5l z wodą, softflask 0,25l pusty (rezerwa), folia NRC, kurtka przeciwdeszczowa Inov-8 Ultrashell, chusteczki higieniczne, telefon, powerbank, kabel do ładowania Garmina, profil trasy, chusta buff, czołówka PETZL NAO + zapasowy akumulator, jedzenie
- przepak: skarpetki Royal Bay, skarpetki Dexshell, lekka bluza biegowa, buty Inov-8 Terraclaw, jedzenie, rękawiczki, czapka z daszkiem
- Jedzenie (~3730 kcal):
- Przed startem: owsianka z powidłami i bananem czarna kawa ~250 kcal
- na trasie: baton snickers (232 kcal), baton ba! (~120 kcal) baton Squeezy (181 kcal), żel Huma (100 kcal), żel Squeezy (85 kcal), garść daktyli (~180 kcal), kilka śliwek suszonych (~120 kcal), 1 tableka dextro (~15 kcal), bułka z serem żółtym i serem kozim (~320 kcal), 60g bakalii (~320 kcal), 2 ziemniaki pieczone z solą (~140 kcal), bułka z serem żółtym i jajkiem (~320 kcal), bułka z serem żółtym i ogórkiem (~240 kcal), 3 banany (~360 kcal), kilka ciastek (~150 kcal) = ~2880 kcal
- posiłek regeneracyjny: makaron z warzywami (odrobina), pizza wegetariańska = ~600 kcal
- Przed startem: owsianka z powidłami i bananem czarna kawa ~250 kcal
- Nawadnianie (~780 kcal):
- 2 l wody (uzupełniana na punktach odżywczych)
- herbata z cukrem x 2 (40 kcal)
- kawa czarna z cukrem (2o kcal)
- 3 l izo (uzupełniany na każdym punkcie odżywczym) = ~720 kcal
Strategia:
- Tempo – Początkowe kilometry rozbiegać normalnym tempem biegowym, potem uspokoić i przynajmniej połowę trasy biec na zaciągniętym hamulcu.
- podejścia i zbiegi – Podejścia pokonywać mocnym marszem, z użyciem kijów. Zbiegi nie ostrożnie, ze względu na ciężki technicznie teren (bardzo kamienisty)
- Odżywianie – klasyczna owsianka i kawa przed biegiem, potem regularne jedzenie – pierwszy posiłek po godzinie biegu, kolejno małymi kęsami, ale często, przynajmniej co 40 minut. Jak najwięcej normalnego jedzenia, a jak najmniej batonów, żeli itp.
- Nawadnianie – minimum 0,5l płynów na każdą godzinę biegu. Woda do popijania jedzenia, izotonik pomiędzy (to dodatkowe, łatwo-przyswajalne węglowodany).
Wnioski:
- Tempo – klasyczny błąd nowicjusza – zacząłem zbyt szybko, pociągnięty przez tłum z 60-tki i 90-tki. Po rozpisce czasowej szybko zorientowałem się w zbyt forsownym tempie i uspokoiłem bieg. Po chwili odpocząłem i dalej już parłem stabilnie. Nawet z odnowioną kontuzją byłem w stanie trzymać tempo.
- Odżywianie – Grunt to znać swój żołądek i wiedzieć czego nie jeść/nie pić. Moimi sprawdzonymi batonami są Oshee z magnezem i kofeiną oraz Snickers. Do tego własna mieszanka bakalii i zawsze jakaś wytrawna kanapka. Na punktach gorąca herbata albo kawa, jeśli tylko jest. Jak najwięcej normalnego jedzenia, a jak najmniej batonów.
- Kije – Bardzo przydatne, jeśli potrafisz ich używać. Na podejściach bardzo oszczędzają nogi, na śliskich zbiegach służą jako asekuracja, a na płaskim nadają pędu (jak wahadło, trzymam je w obu rękach).
STATYSTYKI
W biegu wzięło wystartowało 486 osób, z czego 89 osób ukończyło BUT90 (BUT130 ukończyło 44 z 67 osób). Ja ukończyłem na 18. pozycji OPEN z czasem 15:39:41. Tu znajdują się wyniki wszystkich tras.
Wyniki najlepszych przedstawiają się następująco:
Mężczyźni:
1. Gutt Piotr – 11:21:51
2. Sawicki Piotr – 11:59:54
3. Baranow Tomasz – 12:23:21
…
18. Marcin Suski – 15:39:41
Kobiety:
1. Siwa Kinga – 16:53:36
2. Zarzycka-Jasik Magdalena – 17:27:47
3. Żak-Łebek Ewa – 17:46:07