#DFBG2018 – Złoty Maraton

Szeroka leśna droga prowadzi w górę pod bardzo upierdliwym nachyleniem – to znaczy, na tyle małym, że głupio iść, a na tyle dużym, że czujesz to w nogach. Ciągnie się w nieskończoność i męczy niemiłosiernie. Biegnę. Powoli, ale cały czas biegnę. Przecież nie będę szedł po prawie płaskim! Walczę ze słabością i chęcią przejścia do marszu przez kilka dobrych kilometrów…

O BIEGU

Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich to impreza, która miała miejsce już po raz szósty w Lądku-Zdroju. Organizatorem jest Fundacja MARATONY GÓRSKIE, tzn. Piotr Hercog, wspierany przez Załogę Górską – wesołą ekipę wolontariuszy, którzy tworzą wyjątkowy klimat tej imprezy. Podobnie fajnie jest tylko z Pokojowym Patrolem ;)

W ramach festiwalu można wziąć udział w biegach na 7 dystansach:

  • Bieg 7 Szczytów – 240 km
  • Super Trail – 130 km
  • K-B-L – 110 km
  • Ultra Trail – 68 km
  • Złoty Maraton – 45 km
  • Złoty Półmaraton – 21 km
  • Trojak Trail -10 km

Zgłoszeń do biegów było blisko 2700, a realnie wystartowało ok. 2500 biegaczy na wszystkich dystansach. Najcięższą z tras, 240-kilometrowy Bieg 7 Szczytów, pokonało 94/239 uczestników. A jak to wyglądało na mojej trasie?

PROGNOZY

Na tydzień przed begiem sytuacja wyglądała dramatycznie. Klęska żywiołowa czwartego stopnia. Góry zamieniły się w wodospady – szlaki zalane, mosty pozrywane – generalnie jedna wielka powódź w całym kraju. Do czwartku nic nie wskazywało na to żeby coś miało się zmienić. A wtedy właśnie ruszał pierwszy dystans DFBG – Bieg 7 Szczytów…

Na szczęście we czwartek wszystko co mogło już się wylało i w piątek zaświeciło słońce. Jadąc do Lądka zastanawiałem się tylko na ile trasa zdąży przeschnąć i które buty wziąć. Zdecydowałem się na Salomon Sense Ride, które miały trochę mocniejszy bieżnik.

W piątek rano – SUPRAJZ!!! Ani jednej chmurki. Szybko odchudzam kamizelkę biegową, wyrzucam kurtkę przeciwdeszczową, stuptuty i wszystkie inne przeciwdeszczowe pierdoły, w zamian pakując Hydrosalt – coś czuję, że elektrolity mogą się przydać.

Szybkie, standardowe śniadanie, kop na szczęście od żony i ewakuuję się na start. W Parku Zdrojowym ruch jak w ulu. Jeszcze wspólna rozgrzewka przy ożywiającej muzyce, krótka odprawa  w wykonaniu dyrektora festiwalu (Piotra Hercoga)… i ogień!!! Kawalkada ruszyła – kluczymy chwilkę uliczkami Lądka, prowadzeni przez samochód na kogucie, by po chwili skręcić na szlak prowadzący na Trojak.

Jak zwykle, na początku jest spory tłum. Szlak jest dość szeroki i można swobodnie wyprzedzać, ale na razie ciężko złapać swój rytm. Tempo jest szarpane. Na początku wyprzedza mnie sporo osób, kierowanych owczym pędem za tymi najszybszymi. Zapewne niedługo się zobaczymy, kiedy opadną z sił… Metry w górę szybko przeskakują na zegarku. Wspinaczka i temperatura dają się we znaki, choć las daje niejaką ochronę. Tylko co to będzie dalej?

Z lasu wyłaniają się ruiny zamku Karpień – teraz już sterta głazów, ale widać, gdzie kiedyś były ściany budowli. Cały czas mam kogoś przed sobą i za sobą, więc nie bardzo jest jak się zatrzymać i uwiecznić widok na zdjęciu… będę tego żałował… Ah, kiedyś tu wrócę. Przecinam ruiny samym środkiem po czym, przeskakując po kamieniach, mknę w dół na łeb, na szyję, i zanurzam się w między gęstą zieleń lasu. Ścieżka momentami jest całkowicie zarośnięta i nie widzę gdzie stawiam kroki. Rozganiam rękoma natrętne paprocie i modlę się żeby tylko nie poślizgnąć się na jakimś wystającym korzeniu.

SZLAKIEM GRANICZNYM

Gnam szaleńczo krzaczastą, wąską ścieżkę, co chwila wyprzedzając kolejnych biegaczy i biegaczki. Co ich tu tak dużo?! Przecież ruszałem prawie z pierwszej linii… owszem, biegłem spokojnie, ale nie wyprzedziło mnie AŻ tyle osób… Gdzieś dałem ciała i zostałem za bardzo w tyle, więc nieco przyspieszam i dalej wyprzedzam, niczym Pacman połykając kolejnych biegaczy. Po chwili wybiegam na otwartą przestrzeń i docieram do Przełęczy Lądeckiej.

Opróżniłem tylko butelkę z wodą, więc szybko uzupełniam płyny, wsuwam kilka bananów i garstkę rodzynek. Ruszam szybko szeroką polną drogą, którą, jak na jakiejś pielgrzymce, idą tabuny ludzi… Exodus jakiś?! Kurde, o co kaman! Przełykam ostatni kawałek banana i wrzucam kolejny bieg.

Coś tu nie pasuje… Spoglądam na tłumy mijanych biegaczy próbując cokolwiek z tego zrozumieć, zerkam na mój numer startowy… TY DEBILU!!! SZKOLNY BŁĄD!!! Popieprzyły mi się kolory numerów i cały czas myślałem, że to mijam maratończyków, a tymczasem już od dawna widzę same zielone numery… czyli dystans ultra trail 68 km. Nie dziwne, że tyle ich jest na trasie – złapałem pewnie środek stawki, który ma już trochę kilometrów w nogach. A ja się właśnie niepotrzebnie zajeżdżam! Natychmiast luzuję pośladki i zwalniam do racjonalnego tempa. Niestety, już się stało i pewnie będzie mnie to kosztowało trochę męczarni pod koniec.

Drugie podejście jest nieco krótsze i w większości pod osłoną drzew. Podobnie zbieg do Złotego Stoku. Zbiegając, mijam paru znajomych, którzy cisną Ultra Trail. Przybijamy w locie piątki i życzymy sobie powodzenia. Około 20-tego kilometra robię krótki przegląd formy. Picie regularne jest? Jest. Puste opakowania po żelach są? Są. Paliwo w baku na drugą połówkę jest? Nooo… paliwo poniżej kreski. Na tym etapie powinienem czuć jeszcze świeżość, a tymczasem w nogi wkradło się już i zaległo małe, wredne zmęczenie.

Z lasu wybiegam wprost na kamieniołom – ogromne, pionowe skały, jakby ociosane toporem przez jakiegoś olbrzyma. Biegnę drogą wzdłuż kamieniołomu, a po chwili zostawiam go za sobą. Kilkaset metrów dalej jest punkt odżywczy zorganizowany przez Drew Home Beskidzki Topór. Tam na pewno będzie wyżerka!! Pierwsze co, dopadam wody, oblewam się po rękach i czerepie, dopiero potem idę uzupełnić braki. Stoły bogato zastawione – oprócz standardowych owoców są ogóreczki, kanapeczki, pomidorki, jakieś proziaki czy inne bułeczki, oprócz tego słodkości i co tam jeszcze dusza zapragnie. Postanawiam jednak zostać przy sprawdzonym paliwie – banany i bakalie. Przecież w plecaku mam mój „wachlarz smaków żeli ALE„. Ruszam w dalszą drogę. Nie ma co tracić czasu.

SEKRETNY SKŁADNIK

Szeroka leśna droga prowadzi w górę pod bardzo upierdliwym nachyleniem – to znaczy, na tyle małym, że głupio iść, a na tyle dużym, że czujesz to w nogach. Ciągnie się w nieskończoność i męczy niemiłosiernie. Biegnę. Powoli, ale jednak cały czas biegnę. Przecież nie będę szedł po prawie płaskim! Walczę ze słabością i chęcią przejścia do marszu przez kilka dobrych kilometrów i poddaję się dopiero, kiedy skręcam na strome podejście na Jawornik. Podchodząc, kilka razy muszę się zatrzymać, bo łapią mnie skurcze w łydkach. Słońce i wysiłek wypłukały mnie doszczętnie. Dobrze, ze wziąłem Hydrosalt. Łykam 2 tabletki a po 15 minutach jeszcze jedną. Decyduję, się też na użycie tajnej broni do odbudowania zasobów energii. Czyli Snickers!  Trzęsącymi się rękami zdzieram opakowanie i międlę go przez chwilę, popijając kilkakrotnie, bo w paszczy susza. Jeszcze chwila i czuję przypływ energii – tak, to placebo, ale czy to ważne, skoro działa?! :)

Teraz zbieg w dół do ostatniego punktu w Orłowcu. Hydrosalt zadziałał błyskawicznie i w połowie zbiegu nogi znowu działają bez zarzutu. 3 kilometry w dół mijają szybko a ja łapię drugi oddech. Na punkcie standardowo. Woda. Izo. Banan. W drogę. Jeszce 12 km i będę w domu!

Ostatnie podejście jest podobne do poprzedniego – szeroka, szutrowa droga, w pełnym słońcu, pnąca się długo i esowato pod górę. Pokonuję ją żwawym marszem – na podbieganie już mnie tu nie stać. Przynajmniej tyle, że nie ma tu żadnej „ściany płaczu” czy innej przeszkody, którą niekiedy sadystyczni budowniczy tras lubią zaskoczyć biednego, zmęczonego zawodnika na koniec. Jednak droga wije się i zakręca i już już Ci się wydaje, że to za tym zakrętem będzie koniec… niee, ale na pewno za następnym… no dobra, za tym już na pewno…

…Wreszcie pojawia się TEN OSTATNI zakręt. Dobijam na samą górę i już widzę początek zbiegu. Ktoś przede mną schodzi na prawo i zalega na przydrożnym pniaku. Pytam, czy wszystko OK. „Tak, muszę tylko zebrać siły przed zbiegiem”. Spoko, ja lecę dalej. Zaczynam zbiegać bardzo ostrożnie – nogi są zmęczone długim podejściem i mogą w każdej chwili wywinąć mi jakiś głupi numer, poplątać się albo szurnąć paluchami o piach i lecę na zęby. Spokojnie nabieram tempa i po chwili czuję, że nogi są już pewniejsze.

JUŻ TYLKO W DÓŁ

Ostatnie kilometry wyobrażałem sobie jako szaleńczy zbieg do mety w solidnym tempie biegu ulicznego. Nic z tego – na każdym najmniejszym wypłaszczeniu noga przestaje podawać, ale potem znowu jest w dół. Prawdziwa mordęga zaczyna się kiedy wbiegam na asfalt i mijam tabliczkę „Lutynia”. To już 40-ty kilometr. Końcówka po asfalcie, ale płaski odcinek ciągnie się w nieskończoność i wybebesza całe zmęczenie. Muszę biec, ale biegnę już tylko głową i każda minuta jest żmudną walką o to żeby nie zacząć iść.

Dogania mnie Kinga Gomołysek i dalej biegniemy razem. To najlepsze co mogło mi się przytrafić, bo daje mi tego ostatniego kopa adrenaliny. Mijamy tabliczkę „Lądek Zdrój” i czuję, że oboje uruchamiamy ostatnie zasoby energii. Lecimy w dół. Nie wiem jak Kinga, ale ja na oparach. Cisnę, ale ona dotrzymuje kroku. W pewnym momencie poddaję się i mówię: „Ciśnij, jak masz siłę”. Odpuszczam, a Kinga mnie wyprzedza. W momencie, kiedy widzę jej plecy, rozpala się iskierka współzawodnictwa, tląca się jeszcze gdzieś w popiołach. Wracam do walki. Nie czuję już zmęczenia, bólu, otarć – jest tylko na nowo rozpalony płomień. W ostatnim zrywie przyspieszam, a po kilku sekundach wyłania się meta. Gnam chodnikiem w dół, wpadam w wąską, wydzieloną alejkę, gdzie plączą się jakieś szczyle. Modlę się żeby zeszły mi z drogi, bo nogi nie pozwolą mi już na slalom pomiędzy dzieciarnią. Jest tylko jeden kierunek. Do przodu. Mijam fontannę i wpadam na schody. Przeskakuję kilka stopni (cholera, to jeszcze tak mogę?!) i wbiegam na linię mety! Sekundę za mną wpada Kinga.

DANE I LOGISTYKA

Dystans: 45 KM
Przewyższenie: +/-1913 m
Spalone kalorie: 3345 kcal
Spożyte kalorie: 2560 kcal
Średnie tempo: 6:46 min/km

Punkty żywieniowe:
– Przełęcz Lądecka, ok. 10 km: woda, izo, banany, pomarańcze, oreszki solone, kanapki
– Złoty Stok, ok. 23 km: woda, izo, cola, banany, pomarańcze, arbuzy, żelki, kanapki, ogórki kiszone, orzechy
– Orłowiec, ok. 33 km: woda, herbata, kawa, soki, izo, banany, pomarańcze, arbuzy, żelki, orzechy, rodzynki

 

Sprzęt:

  • Jedzenie (~2160 kcal): Przed startem: ryżanka z bananem (3 godziny przed), bułka z dżemem (45 minut przed) = ~600 kcal
    • na trasie: 3 żele ALE (~330 kcal), 3 banany (~300 kcal), rodzynki (~50 kcal), kilka kawałków arbuza (~50 kcal), garstka orzeszków ziemnych (~90 kcal), 1 baton ALE (~180 kcal), 1 baton Snickers (~260 kcal) = ~1260 kcal 
    • posiłek regeneracyjny: makaron z sosem pomidorowym = ~300 kcal
  • Nawadnianie (~400 kcal):
    • 2 l wody (uzupełniana na każdym punkcie odżywczym)
    • 1 l izo  = ~400 kcal

Strategia:

  • Odżywianie – wczesne śniadanie – ryżanka na mleku z bananem, ok. 40 minut przed startem kajzerka z dżemem i banan. Jedzenie lekkostrawne, bez nadmiaru błonnika. Na trasę biorę żele i batony. Jem co ok. 30-40 minutach, głównie żele, a jeśli będzie brakowało mocy, wsunę batona. Na punkcie uzupełniam wodę, zjadam banana, ewentualnie czekoladę.
  • Nawadnianie – Regularnie, małymi łykami – najlepiej co ok. 20 minut. Nie ustawiam przypomnienia w zegarku, ale staram się pamiętać o regularnym piciu.
  • Podejścia – Podchodzę dynamicznie, a na wypłaszczeniach staram się podbiegać, ile się da. Pierwsze dwa podejścia z lekko zaciągniętym hamulcem, żeby starczyło sił na kolejne dwa. Nie znam ich, ale profil wskazuje, że trzeba na to zachować siły.
  • Zbiegi – Podobno trasa to większości szuter, więc na zbiegach będzie można docisnąć i zyskać trochę minut zgubionych na podbiegach. Planuję mocne zbieganie.

Wnioski:

  1. Warunki – Od samego rana mocno grzeje. Na niebie ani jednej chmurki, więc jedyne na co można było liczyć to leśne, zakryte odcinki. Niestety nie było tego wiele. Sama trasa nie należy do ciężkich technicznie – z początku trochę korzeni i przedzierania się przez krzaki, ale od ok. 10-tego kilometra jest szeroko i łatwo. Dużo szutru, ale też dużo odkrytych odcinków, to powodowało, że bardziej mnie spiekło.
  2. Tempo – Tu popełniłem największy błąd. Za mocno popędziłem pierwsze dwa podejścia i nie doceniłem temperatury. Przez to, na półmetku na chwilę mnie odcięło i musiałem zwolnić żeby nieco zregenerować siły. Przez to wszystko potem też już nie było tej świeżości i męczyłem się z końcówką zamiast śmignąć prosto w dół do mety. Gdybym lepiej rozłożył siły, mógłbym zaoszczędzić pewnie ok 15-20 minut.
  3. Odżywianie – Piłem i jadłem regularnie. Wydawało mi się, że dostarczam tyle energii ile trzeba, ale po podliczeniu kalorii na końcu, okazało się, że powinienem dorzucić jeszcze przynajmniej 500 kcal podczas samego biegu. To też błąd, z którego trzeba się uczyć na przyszłość.

ORGANIZACJA I PODSUMOWANIE

Park zdrojowy w Lądku zamienił się w tych dniach w jedno wielkie biegowe miasteczko. Poza granicami parku istniał inny świat. Tam toczyło się normalne, uzdrowiskowe życie, a ludzi w ogóle nie obchodziło co się dzieje za zakrętem. To ciekawe doświadczenie – idziesz sobie pustą, spokojną ulicą, a za zakrętem zanurzasz się w biegowym szaleństwie. Kolorowe standy, muzyka, dziesiątki znajomych, pozytywnych wariatów w opinających ciuszkach. Po prostu magia!

To, co się działo w Parku Zdrojowym, było pod pełną kontrolą. Wszystko dopięte na ostatni guzik, o czasie i tak jak trzeba. Przynajmniej z mojej, zawężonej perspektywy. Ci, co byli tam już od czwartku i spędzili na trasie dwie noce, zapewne znajdą jakieś niedociągnięcia, braki czy potknięcia – tego nie da się uniknąć przy tak dużej imprezie. Jak dla mnie, było super.

Trasa biegu była na całej długości oznakowana taśmami i strzałkami, a na samych oznaczeniach wyraźna prośba o nie zrywanie i nie przestawianie oznaczeń, ponieważ wyznaczają trasę biegu. Wszyscy organizatorzy powinni tak robić. Punkty odżywcze pełne pomocnych i życzliwych ludzi, którzy naprawdę zajmowali się nami jak tylko mogli najlepiej. Chwała im za to, bo słońce prażyło niemiłosiernie.

Biuro zawodów działało sprawnie, oferta gastronomiczna też bogata – nawet można było się załapać na klasyczne „pasta party”. A po biegu, również posiłek regeneracyjny – makaron z różnymi sosami albo risotto. A jeśli komuś nie pasowało, zawsze mógł skoczyć do pobliskiego baru czy restauracji, które były dobrze przygotowane na ten potop biegaczy. Utarg pewnie zrobili za cały rok! ;)

Pomiędzy zawodami również nie zabrakło atrakcji, w postaci rozmów ze znanymi postaciami świata biegowego, różnych licytacji, wieczornego relaksu przy muzyce, czy wreszcie atrakcji sportowych dla najmłodszych. Co najważniejsze, pomimo tak szerokiej skali imprezy, wciąż czułem ten klimat! Ani przez chwilę nie zalatywało komercją, co potrafi się przydarzyć imprezom dużego kalibru.

Na Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich jeszcze nie raz wrócę. Mam tu przecież jeszcze sporo dystansów do wyboru :)

STATYSTYKI

Na Złoty Maraton zapisało się 411 uczestników, wystartowało 364 a ukończyło 347. Ja ukończyłem na 17. pozycji OPEN, z czasem 05:05:11. Tu znajdziesz wszystkie moje wyniki.

Wyniki najlepszych przedstawiają się następująco:

Mężczyźni:
1. Dominik Grządziel – 03:54:32
2. Piotr Szumliński – 04:07:20
3. Paweł Czerniak – 04:15:14

17. Marcin Suski – 05:05:14

Kobiety:
1. Katarzyna Winiarska – 04:50:21
2. Iwona Turosz – 04:54:25
3. Kinga Gomołysek – 05:05:18

Pełne wyniki Złotego Maratonu tutaj.

 

 

Strona główna

print
Facebooktwitter

Facebooktwitterrssinstagram