EFB 2021 – Krynicka Setka

…Wielki statek kosmiczny z bliska okazuje się wieżą widokową na szczycie stacji narciarskiej Słotwiny. Wbiegamy do środka i lecimy 50 m w górę krętymi schodami, po czym zaczynamy zbiegać drewnianym mostem wijącym się dookoła wieży w koronach drzew, by na koniec wbiec znowu w las i kontynuować trasę leśnymi ścieżkami. Fantastyczne!

KRÓTKO O BIEGU

Europejski Festiwal Biegowy to nowa impreza biegowa. Pierwsza edycja została zapowiedziana na 3-5.09.2021, czyli w terminie imprezy o podobnej nazwie – Festiwalu Biegowego, który odbywał się w Krynicy w poprzednich latach. W tym roku Festiwal Biegowy przeniósł się do Piwnicznej. Nie wiem jakie koleje losu towarzyszyły temu zamieszaniu, ale w efekcie Europejski Festiwal Biegowy stał się faktem. I dobrze, bo bardzo lubię Krynicę oraz okoliczne góry i szlaki, a doświadczenia poprzednich lat (zwłaszcza 2020) na Biegu 7 Dolin skutecznie zniechęciły mnie do powtórnych doświadczeń z organizatorami, którzy w tym roku działają w Piwnicznej.

W ramach Europejskiego Festiwalu Biegowego, uczestnicy mogą wybrać jeden z siedmiu różnych wariantów:

  • Krynicka Setka – 105 km, +/- 4570 m
  • Aria Kiepury – 60 km, +/-2730 m
  • Powrót Nikifora – 43 km, +/- 1840 m
  • Słotwiny Arena – 20 km, +/- 1124 m
  • Małopolska Rekordowa Dycha, +/- 10 km, +127 m / -292 m
  • Deptak Challenge – ok. 1600 m
  • Biegi deptaka dla dzieci i młodzieży – 5 biegów od 100 do 800 m.

 

Profil trasy:  https://europejskifestiwalbiegowy.pl/

START

Nocny start to normalka na ultra. Tym razem to godzina 4:00 nad ranem. Fajnie, bo złapałem kilka godzin snu, a od startu do świtu też tylko 2 godziny, więc stosunkowo niedługo biegnie się z czołówką. Wstałem o 01:30. Ledwo zjadłem „śniadanie”, wypiłem kawę i  sprawdziłem przygotowane dzień wcześniej wyposażenie obowiązkowe, a już trzeba było wsiadać w auto i jechać. W Krynicy byłem ok 03:20, szybko przemieściłem się na linię startu, a tam już się działo. Na wejściu do strefy startu trzeba było pokazać wybrane elementy wyposażenia obowiązkowego. Uruchomiłem tracker (chwilę się z tym męczyłem, bo kilkakrotnie się wyłączał, ale w końcu udało się i moja kropka pokazała się na mapie. Jak się potem okazało, niestety tracker coś szwankował, bo dowiedziałem się, że mojej kropki na trasie i tak nie było…) i przygotowałem się do startu.

Sporo znajomych twarzy na starcie przypomina mi jak niewiele zawodów przez ostatnie dwa lata miałem okazję zaliczyć i jak bardzo brakowało mi tych spotkań. Możnaby tak stać i gadać godzinami, ale już trzeba ruszać. Ostatnie odliczanie i biegniemy. Deptakiem, poatem ulicami Krynicy, by wpaść na szlak na Krzyżową i Drabiakówkę. W grupie biegnie się fantastycznie i pozwalam sobie na trochę większe tempo przez pierwsze 1-2 km, zaraz jednak zaczyna sie droga pod górę i już zaciągam hamulec – przede mną kilkanaście godzin biegu.

BIEG W KORONACH DRZEW

Po drodze na Drabiakówkę nagle skręcamy za taśmami i podbiegamy do mocno oswietlonego obiektu. Wielki statek kosmiczny z bliska okazuje się wieżą widokową na szczycie stacji narciarskiej Słotwiny. Wbiegamy do środka i lecimy 50 m w górę krętymi schodami, po czym zaczynamy zbiegać drewnianym mostem wijącym się dookoła wieży w koronach drzew, by na koniec wbiec znowu w las i kontynuować trasę leśnymi ścieżkami. Fantastyczne! 

Przyjemny zbieg lasem, jeszcze w ciemnościach i pierwsze, wyczekiwane, mocne podejście na Jaworzynę Krynicką. Jest stromo i długo, ale wcale mi się nie dłuży. Spokojnie napieram i już po chwili wdrapuję się na górę. Chwila odpoczynku na płaskiej, wiejskiej drodze i ostatnia wspianczka na szczyt. Już zaczyna sie robić widno, a kiedy docieram do schroniska na Jaworzynie, niebo zaczyna już nabierać ciepłych kolorów. Jeszcze za wcześnie żeby rozproszyć mgły, więc widok z Jaworzyny jest oszałamiający!

Szybka fotka (nigdy nie przepuszczę wschodu słońca!) i zbiegam w dół w stronę Runka i Łabowskiej Hali. Kolejne kilometry mijają mi przyjemnie. Wielokrotnie mijam się z tymi samymi ludźmi – nie ścigamy się, po prostu jeden jest mocniejszy na podbiegach, inny nadrabia zbieganiem. Ja zwykle wyprzedzam na podbiegach, ale na zbiegach tracę przewagę – to sygnał, że nad tym elementem trzeba jeszcze mocno popracować. Niestety, po naderwaniu więzadeł w obu stawach skokowych w jednym roku jakoś straciłem odwagę do mocnego puszczenia się na zbiegu.

JEST MOC

30 kilometrów za mną. Jestem świeży i 4-kilometrowy podbieg pod Wierchomlę pokonuję cały czas biegiem.  To nie tak, że szarżuję – cały czas kontroluję wydatek energetyczny, bo to dopiero 1/3 dystansu, jednak czuję, że mam dobry dzień, pilnuję jedzenia i picia i wszystko idzie jak trzeba. Po raz pierwszy zabrałem do obu softflasków izo – coś, co musiałem wytrenować w ostatnich miesiącach. Wcześniej bez wody za szybko bym się zasłodził i byłby problem z żołądkiem. Teraz jednak jest moc.

W punkcie nad Wierchomlą jednak trochę czuję ten długi podbieg, ale wciągam banana, zapijam colą i uzupełniam zapasy, a na koniec dostaję kubek pomidorówki z makaronem (w idealnej temperaturze żeby szybko przełknąć całość). Ta pomidorówka to jest złoto!! Na ultra trzeba korzystać z każdej okazji żeby wrzucić coś gorącego do żołądka.

fot. Walusza Fotografia

Z odnowioną energią lecę na Pustą Wielką i w kierunku Szczawnika. Kilka stromych podejść później jestem już na zbiegu do Szczawnika. Kiedy na zegarku wbija 40 kilometrów, sprawdzam jak mi idzie czasowo i widzę, że jeszcze nie pykło 5 godzin. Trochę mnie to zbija z tropu, bo to trochę za szybko jak na swoje założenia. Przewijam ekrany w zegarku i widzę, że nie ma jeszcze 2000 m przewyższeń.

Po dłuższym i miejscami stromym zbiegu trochę odnawiam siły na w miarę płaskim terenie. Przebiegam przez rzekę, przez którą nie da się przejść suchą stopą, ale nie przejmuję się za bardzo – Salomon Ultra Pro są bardzo przewiewne i cała woda zaraz powinna zostać wyciśnięta z butów, a stopy powinny wyschnąć. 

Przebiegam przez Szczawnik i krętymi uliczkami dobiegam do punktu przy pensjonacie „Endorfina”. Tu raczę się ciepłą herbatą, uzupełniam zapasy i ruszam na drugie spotkanie z Jaworzyną. Przed wyjściem z punktu słyszę od obsługi punktu, że czeka nas walka z błotem.

Ledwo kończą się budynki i wbiegam na łąki, zaczyna się głośne ciapanie w wodzie zalegającej w trawach. Stopy znowu całe mokre i tak to trwa dobrą chwilę, aż docieram do bardziej stromego podejścia, gdzie wreszcie kończy się namaczanie. Mam szczerą nadzieję że dalej będzie już sucho, bo kolejne pięćdziesiąt kilka kilometrów z mokrymi nogami nie może się skończyć dobrze.

Na Jaworzynę prowadzi ok. 4 km stromego podejścia, z czego większość pokonuję z tą samą ekipą biegaczy. Ostatni kilometr jest bardzo stromy, ale idę delikatnie przed grupą. Wszystko jest super… aż tu nagle czuję jakby ktoś wyciągnął wtyczkę – resztki prądu jeszcze płyną w ciele, ale dosłownie z każdą sekundą brak zasilania spowalnia mięśnie. Moja ekipa mnie wyprzedza i brnie dalej swoim tempem, a ja z przerażeniem mogę tylko patrzeć jak się oddalają. Chyba jeszcze nigdy nie miałem tak spektakularnej ściany!

Jakoś wygrzebuję się na szczyt – na szczęście to była już sama końcówka podejścia. Wychodzę na otwartą przestrzeń i dochodzę do punktu na Jaworzynie, gdzie znowu uzupełniam płyny i poświęcam chwilę dłużej niż zwykle żeby coś zjeść i złapać oddech. Stąd jest droga w dół do Czarnego Potoku i Krynicy, więc najszybciej jak to możliwe, ruszam dalej. Na stromym z biegu z Jaworzyny staram się oszczędzać siły i trochę zregenerować, ale zmęczenie już weszło w kości. Do Czarnego Potoku udało się trochę odetchnąć, ale kolejne podejście znow zatrzymuje. Wrzucam luz i nie spieszę się, po drodze wciągam kolejny żel ALE, a chwilę później jestem na znajomym zbiegu ulicą do Krynicy. Rok temu dokładnie tą samą drogą wbiegałem na metę Biegu 7 Dolin. Tylko tym razem to dopiero przerwa przed kolejną częścią trasy.

Biegnę deptakiem do metu i marzę o tym żeby to już był ten drugi raz i finiszowanie – to byłby fajny czas, dający mi miejsce na pewno w pierwszej 15-tce (oczywiście to sprawdziłem sobie później na liście wyników). Nie tak prędko, tu jednak muszę skręcić obok mety i wbiec do punktu z przepakiem. Dostaję w łapkę kolejną porcję gorącej zupy, siadam na krześle i łapię oddech. Jest 11:30… Ja tu chwilę odpocznę.

CIĄG DALSZY… NASTĄPIŁ

Nie przewidziałem tego przekraczania rzeki i namaczania na łąkach i nie wziąłem butów na zmianę, jednak teraz wydaje się, że wszystko jest w porządku, a nogi trochę przeschły. Ruszam na Górę Parkową, a stamtąd na drugą część trasy. W tym miejscu trochę się zakręciłem. Całe szczęście, że paru biegaczy przede mną też pomyliło trasę i właśnie wracali ze skrętu w prawo, który doprowadziłby nas wszystkich do mety zamiast na drugą pętlę (na tym rozdrożu ewidentnie przydałyby się jakieś dodatkowe strzałki. Potem przeczytałem w relacji Dominiki Stelmach, że właśnie ten brak oznakowania kosztował ją prowadzenie na dystansie. W pełni rozumiem jej błąd.).

NAMACZANIA CIĄG DALSZY

fot. Wiktor Bubiak

Nie znam tych terenów, więc biegnę po prostu za taśmami organizatora. Poza brakami w oznaczeniu na rozdrożach, sama trasa jest otaśmowana bardzo gęsto i dobrze, wiec nie da się zejść z trasy. Na Huzary wdrapuję się spokojniej, już bez tego ognia w oczach, ale z satysfakcja pokonania kolejnych kilometrów. Nie dziwię się zmęczeniu – mam już 65 km w nogach. Kolejny zbieg znowu pozwala lekko odrobić tempo i wszystko byłoby super gdyby nie kolejna przeszkoda, która sprawiła, że opadły mi ręce – rzeka Mochnaczka, przez którą znowu nie dało się przejść suchą nogą. Wbiegająć w rzekę poczułem zimno, ale też pieczenie stóp. Fck, zaczynają się problemy.

Kolejne kilometry dłużą się już coraz bardziej. Zaczynam mijać biegaczy wracających z pętli, zarówno z 40-tki jak i niektórych z 100-tki. Do punktu na Przełęczy Beskid dobiegam błotnym i zdradliwym zbiegiem. Na punkcie siadam chwilę i przygotowuję się psychicznie na Lackową. Zagryzam pieczone ziemniaki, pomidory i cokolwiek jeszcze wchodzi do żołądka. Nie siedzę jednak za długo i ruszam na to największe wyzwanie (każdy jeden wolontariusz powtarzał jak zakłety, że Lackową wszyscy zapamiętają na długo). Znam ja takie góry i wiem co to oznacza. Każdy kto wdrapywał się na Oszusta na Chudym Wawrzyńcu czy na Żar pod koniec Ultra Janosika, wie o czym mówię. Długa, prawie pionowa ściana, gdzie trzeba używać wszystkich kończyn, a czasem i nosa do potrzymywania się i wdrapywania do góry. Niekończąca się mordęga, przynajmniej w odczuciu, bo tak naprawdę to nieco ponad 30 minut takiej męki żeby pokonać ok 1,5 km trasy. A kiedy już wychodzisz na szczyt, łapiesz oddech i trochę rozprostowujesz nogi, zatrzymuje Cię kolejne podejście na Ostry Wierch!

fot. Jan Haręza

80-ty  kilometr  – jestem na zbiegu do Izb i z powrotem do Przełęczy Beskid. Słońce grzeje z wysoka, ale jest już ok. 15:00 i czuć już chłodniejsze powiewy wiatru. Biegnę szutrową, szeroką drogą, stopy pieką przy każdym kroku, a co chwilę znowu moczę je, zmuszony do przekroczenia płytkiego brodu, który przecina drogę. Jedyne co mnie trzyma to fakt, że jakkolwiek źle by nie było ze stopami, mam jeszcze tylko 20 km do końca. Na tym upale jednak coraz częściej szukam powodu żeby choć na kilka kroków przejść do marszu. A to coś sprawdzić na profilu trasy w komórce, a to jakiś żel wyciągnąć z tyłu z plecaka. Nie jest łatwo. Z boku może wyglądać to na luźniutki trucht albo przyjemny popołudni spacer, ale w środku toczy się walka i umierają ludzie ;) 

Wreszcie wbiegam pod osłonę drzew i docieram z powrotem do Przełęczy Beskid. Witany jak bohater – choć tak naprawdę widzę, że wolontariusze mają niezłą polewę z tych, którzy wracają umęczeni po pętli (piszę to z uśmiechem, bo wszyscy wolontariusze są super mili i pomocni, ale cóż, też zasługują na rozrywkę :P) – znowu sięgam po ziemniaka i pomidora, uzupełniam izo i jak nasjszybciej ruszam w powrotną drogę. Na podbiegu mijam wielu z Setki i za każdym razem słyszę: „zazdro!”, „ale masz fajnie, że już wracasz”, „też bym tak chciał!”. No pewnie! Sam sobie zazdroszczę, że już wracam ;))

TYLICZ

Gdzieś na 88-mym kilometrze trasa zbiega na lewo i już nie mijam żadnych biegaczy. To jednokierunkowa do Tylicza i do mety w Krynicy. W Tyliczu czeka największa atrakcja, czyli trzykrotne przejście przez rzekę. W Mochnaczce trzeba sie przeprawić ok. 150-200 metrów wzdłuż koryta rzeki (serio!? Nie dało się poprowadzić drogą przez most?), a potem jeszcze tylko dwa razy przez Muszynkę – tu zamoczyłem nawet kolana. Moje stopy krzyczą, że pi***** Tylicz i organizatorów, a ja mam ochotę się rozpłakać. Oczyma wyobraźni (bo boję się zdjąć skarpetki i zobaczyć na żywo) czuję odklejającą się skórę, bąble i kto wie co jeszcze.

Mimo to, biegnę (ekhem… ambitne określenie w tym stanie) ulicami miasta do stacji narciarskiej Tylicz Ski. Podpieram się kijami żeby odciążyć trochę nogi. Docieram do punktu u podnóża stoku narciarskiego. Słodkie już nie bardzo wchodzi, ale udało się jeszcze wcisnąć kilka kawałków arbuza i zapić herbatą. Od fantastycznych Pań z obsługi słyszę, że wyglądam jakbym 15 km przebiegł – chociaż wiem, że to bezecne kłamstwo i totalna bzdura, czuję się nieco lepiej i jestem ogromnie wdzięczny wolontariuszkom.

DO BRZEGU

Ruszam w ostatnią podróż – na Brodowiec i Szalone. Trasa zlewa mi się w głowie i w zasadzie obojętne czy jest pod górę czy w dół, czuję tylko ból w stopach i próbuj utrzymać sensowne tempo. Przez drzewa przeziera słońce, osłabłe jak ja i chylące się ku zachodowi. Jest późno, rodzina czeka na mecie, a ja wiem, że będę godzinę po czasie, który im zapowiedziałem. To mnie jeszcze bardziej motywuje do biegu.

Zbieg z Szalonego mija szybko i już jestem na szerokim deptaku na Górze Parkowej. Biegnę za taśmami i odliczam ostatnie kilometry. Sto, sto jeden… mijam rozdroże, z którego wybiegłeM po przepaku w Krynicy… sto dwa… zbiegam z Góry Parkowej długim krętym chodnikiem między turystami… sto trzy… wbiegam na deptak… sto cztery… nieliczni przechodnie dopingują i biją brawo. Ktoś pyta ile Przebiegłem. „Sto” mówię i biegnę dalej, słysząc za sobą jak starszy Pan przeklina z podziwem albo niedowierzaniem… sto pięć… wbiegam na ostatnią prostą i lecę do linii mety. Nareszcie koniec!  

ORGANIZACJA

Dużo dobrego słyszałem o EFB jeszcze przed imprezą i dużo sobie obiecywałem, zwłaszcza, że poprzeczka była ustawiona bardzo nisko po zeszłorocznym Biegu 7 Dolin (zapraszam do recenzji B7D, a dowiecie się dlaczego). Dodatkowo poziom nagród, niespotykany dotąd w biegach górskich w Polsce (a nawet w Europie), napawał nadzieją, bo przecież przy takiej nagrodzie, inwestycja w jakość imprezy również musiała być wysoka! Organizatorem imprezy jest Sławek Konopka, którego znam z fantastycznej organizacji Ultra Janosika – no po prostu pewniak-impreza.

A jednak nie do końca… Ale od początku. Ogólnie oceniam imprezę bardzo pozytywnie. Strona internetowa dobrze zbudowana i daje wszystkie potrzebne informacje. Biuro zawodów też bez przeszkód – dostałem wszystko co trzeba, bez dużych kolejek, a na pytania dostałem odpowiedzi. Odprawa online przed startem również bardzo w porządku. Dotąd naprawdę nie mam się do czego przyczepić. 

Pierwszy problem pojawił się na starcie, przy włączeniu trackera, którego każdy na setce miał mieć obowiązkowo. Nie mogłem sobie z nim poradzić i cały czas się wyłączał. W końcu udało mi się znaleźć swoją kropkę na mapie, ale potem okazało się, że nikt z moich znajomych nie mógł mnie śledzić, bo chwilę po starcie musiał się znowu wyłączyć. Z tego co słyszałem, bardzo dużo biegaczy było albo niewidocznych albo daleko poza trasą. Detal, ale gdyby chodziło o życie czy zdrowie, krytyczny.  

Technika może zawiodła, ale na starcie dokładnie sprawdzane było najważniejsze wyposażenie. Kolejny plus za oznakowanie trasy an początku i końcu elementami odblaskowymi. Zatrzymajmy się tu jednak na chwilkę…

Oznakowanie na całej trasie było bardzo gęste i naprawdę nie szło się zgubić idąc za taśmami… ALE… było kilka miejsc, gdzie łączyło się kilka tras i tu brakowało dodatkowych strzałek czy wolontariusza. Pierwsze miejsce było na Górze Parkowej, gdzie wybiegając z Krynicy, można było skręcić w lewo na 40-kilometrową pętlą, albo w prawo na metę (to była część trasy dla wracających z pętli, na ok. 101-szym kilometrze). Brak jakichkolwiek strzałek zmylił nie tylko mnie, ale też sporo biegaczy, w tym nawet z elity. Drugie miejsce było na szczycie Dzielec. Tu strzałka pokazywała w lewo (i tam też były taśmy), ale track i taśmy wskazywały drogę prosto w dół. Gdybym nie miał zegarka z wgranym trackiem (nie każdy zawodnik musi mieć!), poleciałbym pewnie w lewo. Nie wiem czy to był błąd organizatora czy może ktoś poprzekręcał strzałki i dorobił taśmy, ale tu była druga zamotka, która mogła sporo kosztować.

Sama trasa – no nie wiem. Były takie smaczki jak bieg po wieży widokowej wśród koron drzew, świt na Jaworzynie czy Lackowa (jakkolwiek wszyscy klną w trakcie, to fajnie się potem wspomina), które powodują, że oceniam trasę bardzo pozytywnie. Fajna i bardzo wymagająca. I znowu jest „ale”. Postawić na stu-kilometrowej trasie taką ilość rzek do przekroczenia, że kalafiory masz w pakiecie, tylko „małym druczkiem” postrzegam w kategorii poważnego błędu i absolutnie nie spodziewałbym się tego po organizatorze z takim doświadczeniem… Dobra, dość pastwienia się. To w moich oczach największy mankament, ale finalnie przeżyłem, a po tygodniu(!) przecież znowu chodzę normalnie… Niemniej trochę szkoda.

Tu wrzuciłbym zdjęcie moich stóp po biegu…
ale Wam oszczędzę :P

All in all? Chyba pozytywnie. Gdyby nie ta ilość rzek po drodze, powiedziałbym: „Wracam za rok!”, bo gdyby nie to, byłoby naprawdę super! A tak, zanim kliknę „zarejestruj”, dobrze sprawdzę czy trasa uległa zmianie i zastanowię się dwa razy.

fot. Jan Haręza

DANE I LOGISTYKA

Dystans: 105 KM Przewyższenie: +/-4570 m (wskazanie Garmin Fenixa 6x pro = +4576 m) Spalone kalorie: 6787 kcal Spożyte kalorie: 5860 kcal Średnie tempo: 08:29 min/km

Punkty żywieniowe:

– Jaworzyna Krynicka, ok. 11 km: woda, izo, cola, owoce, orzechy, ciastka, inne słodycze.
– Łabowska Hala, ok. 22 km: woda, izo, cola, herbata, owoce, orzechy, ciastka, inne słodycze.
– Bacówka nad Wierchomlą, ok. 34 km: woda, izo, cola, herbata, owoce, orzechy, ciastka, inne słodycze, ciepły posiłek (zupa pomidorowa z makaronem).
Pensjonat „Endorfina” Szczawnik, ok. 48 km: woda, izo, cola, herbata, owoce, orzechy, ciastka, inne słodycze.
– Krynica-Zdrój deptak, ok. 60 km: woda, izo, cola, herbata, owoce, orzechy, ciastka, inne słodycze, ciepły posiłek (zupa warzywan z groszkami ptysiowymi).
Przełęcz Beskid, ok. 73 km: woda, izo, cola, owoce, ciastka, inne słodycze, pomidory z solą, ciepły posiłek (pieczone ziemniaki)
Przełęcz Beskid, ok. 84 km: woda, izo, cola, owoce, ciastka, inne słodycze, pomidory z solą, ciepły posiłek (pieczone ziemniaki)
Tylicz SKI, ok. 95 km: woda, izo, cola, herbata, owoce, orzechy, ciastka, inne słodycze, pomidory z solą.    

  • Sprzęt:
    • Plecak: softflask 0,5l z izotonikiem x 2, rękawki, kurtka przeciwdeszczowa Salomon Bonatti PRO WP, folia NRC, telefon, czołówka PETZL NAO, kubek składany, chusta Buff, mapa organizatora, czerwona lampka po zmierzchu, żele ALE, inne jedzenie.
  • Jedzenie (~3970 kcal):
    • Przed startem: bułka z dżemem (~350 kcal), kawa, banan i sok pomarańczowy (zaraz przed startem) (~190 kcal) = 540 kcal
    • Na trasie: 5 żeli ALE (440 kcal), 4 batony (~730 kcal), 3 x różne kanapki (~1000 kcal), dużo galaretek… (~600 kcal), 1,5 drożdżówki (~ 450 kcal), sezamki (~160 kcal)  = ~3380 kcal
    • Posiłek regeneracyjny: frytki z ketchupem (~350 kcal) = ~350 kcal
  • Nawadnianie (~1890 kcal):
    • 3,5 l wody (woda uzupełniania na każdym punkcie)
    • 3,5 l izotoniku (na punktach) (~790 kcal)
    • 0,6 l herbaty (na punktach) (~0 kcal)

STATYSTYKI

W Krynickiej Setce wystartowało 153 osoby, z czego 127 dobiegło do mety. Ja ukończyłem trasę na 36. pozycji OPEN (21/59 w kategorii Master Mężczyzn) z czasem 14:36:03. Tu znajdują się wyniki trasy 100 km.

Wyniki najlepszych przedstawiają się następująco:

Mężczyźni:

1. Hayden Hawkes – 09:34:03
2. Piotr Łobodziński – 09:46:51
3. Marek Causidis- 09:53:11
… 36. Marcin Suski – 14:36:03
 

Kobiety:
1. Katarzyna Wilk – 11:24:40
2. Alexandra Morozova  – 12:22:25
3. Ewa Majer – 12:22:45

Strona główna

print
Facebooktwitter

Facebooktwitterrssinstagram