Łemkowyna muśnięta słońcem – ŁUT 2018

Zaciskam zęby i przebieram nogami, próbując utrzymać znośne tempo. Powtarzam swoją dzisiejszą mantrę: „ciesz się trasą. Zapomnij o bólu”… Znowu ciemnieje przed oczami i muszę zwolnić, a żołądek przewraca się do góry nogami… „ciesz się trasą, to przejdzie”… nogi by chciały, nawet mogą, tylko prądu brak i po kilku krokach znowu dupa… ciesz się trasą…

KRÓTKO O ŁEMKOWYNIE

Łemkowyna Ultra Trail to zawody, o których słyszał już chyba każdy biegacz górski w Polsce. Odbywają się połowie października, w Beskidzie Niskim, a zasłynęły legendarnymi ilościami błota, które można spotkać niezmiennie na trasach zawodów. Trasa biegów została wytyczona po Głównym Szlaku Beskidzkim, od Krynicy-Zdrój po Komańczę, a cała impreza jest utrzymana w klimacie zgodnym z terenem, na którym się odbywa – po łemkowsku.

W ramach Łemkowyna Ultra Trail, można wziąć udział w zawodach na pięciu różnych dystansach:

  • Łemkowyna Ultra Trail 150 – 150 km, +5860/-5970 m
  • Łemkowyna Ultra Trail 100 – 100 km, +4460/-4660 m
  • Łemkowyna Ultra Trail 70 – 70 km, +2520/-2520 m
  • Łemko Maraton 48 – 48 km, +1400/-1310 m
  • Łemko Trail 30 – 30 km, +740/-735 m

W 2018, Łemkowyna Ultra Trail 150 rozpoczyna przygodę w cyklu Discovery Race, w ramach Ultra-Trail® World Tour. Za to na dystansie Łemkowyna Ultra Trail 70, zostały przeprowadzone Mistrzostwa Polski w Ultradystansowym Biegu Górskim 2018 (ULTRA CUP POLAND).

 

ZŁOTA ŁEMKOWYNA

Budzi się dzień. Jest po szóstej, siedzę w samochodzie i jadę na linię startu. Przez szybę widzę ja niebo się zmienia. Najpierw nieśmiało granat nocy nabiera jasności, potem przechodzi w róż, a jeszcze chwilę później w pomarańcz. Ciepło rozlewa się nisko, tuż nad granicą nieba z ziemią i nasyca kolorem mgły kładące się leniwie na łąkach.

Stoję na starcie w Chyrowej. Jest już jasno, choć słońce jeszcze kryje się za pagórkami. W grupie panuje pozytywne poruszenie i wrzawa. Wszyscy są w dobrych humorach, bo przecież zaraz wyruszamy na przygodę. Zapowiada się piękna pogoda – złota jesień w krainie Łemków. Zamierzam cieszyć się trasą, każdym jej pojedynczym kilometrem.

Ruszamy. Spokojnie rozkręcam nogi, utrzymując średnie tempo. Po krótkim rozbiegu, zaczynamy wspinaczkę na pierwsze wzniesienie. Zza linii lasu wyłania się słońce, a świat nabiera barwy złota.

Pierwsze kilometry mijają przyjemnie. Jest wyjątkowo ciepło, jak na połowę października, drzewa mienią się wszystkimi kolorami jesieni, a światło porannego słońca nasyca jeszcze mocniej złoto, czerwień i pomarańcz sączącą się zewsząd. Słyszę tylko własny oddech i szelest roztrącanych butami liści, które już opadły i teraz ścielą się dywanem w całym lesie.

Owszem, trzymam tempo, ale biegnę z dużym spokojem i luzem. Po chwili zbiegu docieram do Nowej Wsi. Mieścinka wcale nie rozdziera tego sielskiego klimatu, a raczej go dopełnia. Wszystko wydaje się takie swojskie i ma się wrażenie, że tu czas się zatrzymał, jakby pod kloszem otaczającej przyrody.

Po chwili znów jestem na szlaku i wdrapuję się na Cergową. Przy tym podejściu wyjmuję kije, które prawdopodobnie przydadzą się tylko tutaj. To mocne podejście, a ja chcę oszczędzić jak najwięcej sił na później.

Po pierwszym, ostrym podejściu, Cergowa nieco odpuszcza i daje rozprostować nogi. Potem jest jeszcze trochę do góry, ale już nie tak agresywnie i chowam kije do pasa na biodrach. Biegnę dalej i o 08:30 jestem już na szczycie. Wszystko zgodnie z planem.

DO ZDROJU

Zaczyna się zbieg i znowu zanurzam się w złotej, bajecznej krainie Łemków, aż dobiegam do Iwonicza-Zdroju. 20 kilometrów minęło ani się obejrzałem. Przebiegam przez bramkę na rynku i podbiegam do namiotów żeby uzupełnić płyny. Pałaszuję jakieś smakołyki, zabieram w łapę kilka kawałków jabłka i lecę dalej, nie tracąc czasu. Wybiegając za bramki, widzę przed sobą biegacza, który nagle się zatrzymał i rozgląda się za koszem na śmieci. Jestem z nim na kursie kolizyjnym ale mam w ustach knebel w postaci dużego kawała jabłka i nie mam jak go ostrzec. Wpadamy na siebie. Staję przed nim, uśmiecham się jak debil, pokazując pół jabłka w gębie, wzruszam ramionami i biegnę dalej. Ciekawe czy zrozumiał tę pantomimę.

Z Iwonicza, czerwony szlak prowadzi znowu lekkimi górkami. Niby takie nic, a jednak sumują się do całkowitego przewyższenia i wlewają w nogi odrobinę ołowiu. Jest już po dziesiątej i słońce nabiera pełni mocy.

W Rymanowie pęka trzydziesty kilometr i zaczyna się wspinaczka na Wierch Tarnawski. Nadal cieszę się trasą, ale już zaczynam widzieć pęknięcia na powierzchni tej pięknej, różowej bańki, która mnie dotąd otaczała. Przez nie wycieka świeżość, a do środka sączy się pomalutku zmęczenie, niczym smużka gryzącego dymu. „Ciesz się trasą”, które powtarzam sobie jak mantra, zaczyna uderzać w fałszywe nuty.

Biegnę w dół asfaltem. Długi zbieg do Tarnawki i Puław Dolnych daje szansę na nadgonienie czasu. Zaskakuje mnie, jak idealnie zgodnie z planem biegnę dotychczas. Praktycznie punktualnie odhaczam kolejne odcinki, ale w mojej bańce robi się coraz bardziej szaro i duszno. Coraz ciężej jest dojrzeć piękno otaczającej przyrody.

Asfaltowy odcinek ciągnie się monotonnie. Nie ma na czym zawiesić oka, więc skupiam się na samym biegu. W pewnym momencie mijam tabliczkę „Puławy Dolne” i droga zaczyna biec w górę. Zmęczenie okazuje się większe niż mi się wydawało, ale przecież to już prawie maraton w nogach.

Do punktu w Puławach docieram jak do oazy. Wpadam na punkt i zabieram się za uzupełnianie zapasów. Spotykam znajomych, z którymi zamieniam kilka słów, w międzyczasie uzupełniając zapasy i przegryzając jakieś owoce. Częstuję się też odrobiną zupy dyniowej. Żegnam się ze znajomymi i życzę powodzenia, bo Przemek za godzinę startuje na 30 km.

CUKRU PO USZY

Wybiegając znów na rozgrzany asfalt w głowie zaświeca mi się czerwona lampka. W nogach jest siła, ale żołądek daje o sobie znać. Żałuję, że nie zostałem chwilę dłużej na punkcie i nie poszukałem czegoś słonego, bo już wiem, że kończy mi się dzisiejszy limit na słodkie. A tylko to mam ze sobą…

Podejście na Zrubań okazuje się niezbyt strome, ale bardzo długie i nużące. Trochę idę, a trochę biegnę. Powinienem tu cały czas napierać i próbuję, ale ogarnia mnie otępiająca niemoc…

Różowa bańka pękła. Zaciskam zęby i przebieram nogami, próbując utrzymać znośne tempo. Powtarzam swoją dzisiejszą mantrę: „ciesz się trasą. Zapomnij o bólu”… Znowu ciemnieje przed oczami i muszę zwolnić, a żołądek przewraca się do góry nogami… „ciesz się trasą, to przejdzie”… nogi by chciały, nawet mogą, tylko prądu brak i po kilku krokach znowu dupa… ciesz się trasą… Noż kurwa!

Kilkanaście kilometrów granią miało być lajtowe, a okazuje się prawdziwą gehenną. Kryzys, który mnie grzmotnął, trzyma już chyba z godzinę. Oczy zasnuwa czarny dym, a ja ledwo wlekę nogami. Żołądek nie przyjmuje, ale zmuszam się do zjedzenia żela i kawałka batonika. Ten lichy posiłek zajmuje chyba z 10 minut.

KRÓLESTWO ZA OGÓRKA!

Kryzys puszcza dopiero kiedy zaczynam zbieg i doczekuję się nieco ulgi. Dobiegam do Przybyszowa – ostatniego punktu na trasie. Przesuwam wzrokiem po stole ze słodkościami, aż mi żołądek podskakuje… nagle są! Ogórki kiszone! Przysysam się do nich i po chwili po ogórkach zostaje tylko woda w misce. Czuję, że odzyskuję nieco rezon. Czarny dym przerzedza się nieco i znowu dostrzegam otaczające mnie barwy – niczym ślepiec, któremu wraca wzrok.

Ruszam na ostatni odcinek – do Komańczy. Nie mam już tej werwy, mogę zapomnieć o ściganiu, bo żołądek dalej protestuje przeciwko słodkiemu. A jednak, wciąż jadę zgodnie z rozkładem – nie wiem tylko jakim cudem. Nie jak gazela, a raczej jak czołg, przedzieram się mozolnie przez kolejne kilometry, odczuwając dobitnie każdy z nich. Czas, niczym w przytkanej klepsydrze. przesypuje się powoli, ziarenko po ziarenko, a ja brnę do końca, co chwilę zerkając na zegarek i odliczając kolejne 100-metrówki.

I wreszcie Łemkowyna wypluwa mnie na asfalt w Komańczy. Ostatni kilometr pokonuję biegiem. Ale tylko dlatego, że wiem.  Że czuję. Że słyszę już metę. A ludzie dookoła kibicują. Dawno już nie było tak słabo na finiszu. Ale nie mam z kim się ścigać, więc truchtam spokojnie. Myślę sobie, że właśnie kończę Łemko 70 i zamykam sezon biegowy. Przez zaciśnięte zęby, a jednak śmieję się do siebie, dobiegając do mety. Widzę kibicującą rodzinę – wyławiam ich po kolei z tłumu. Są ostatnie metry… i jest! Ktoś wkłada mi krowi dzwonek na szyję? Aaaa, to medal. Spoko. To gdzie mogę teraz usiąść i umrzeć?

DANE I LOGISTYKA

Dystans: 70 KM
Przewyższenie: +/-2520 m
Spalone kalorie: 3622 kcal
Spożyte kalorie: 2660 kcal
Średnie tempo: 7:13 min/km

Punkty żywieniowe:
21,8 km – Iwonicz-Zdrój – woda, izotonik, cola, gorąca kawa i herbata, pomarańcze, jabłka, ciastka, bułki, żółty ser
40,3 km – Puławy Górne – woda, izotonik, cola, gorąca kawa i herbata, jabłka, banany, pomarańcze, ciastka, zupa krem z dyni, pieczone ziemniaki
55,4 km – Przybyszów – woda, izotonik, cola, gorąca kawa i herbata, jabłka, pomarańcze, ciastka, żelki, ogórki kiszone

Sprzęt:

  • Jedzenie (~2200 kcal): Przed startem: jaglanka z prażonymi jabłkami, orzechami i cynamonem (3 godziny przed), batonik ALE (45 minut przed), czarna kawa = ~480 kcal
    • na trasie: 8 żeli ALE (~880 kcal), 1 jabłko, (~70 kcal), 1 banan (~110 kcal), 1 pomarańcza (~90 kcal), żółty ser (~100 kcal), krem z dyni (~80 kcal), ogórki kiszone (~50 kcal) = ~1380 kcal 
    • posiłek regeneracyjny: krem z pomidorów z pesto pietruszkowym (~200 kcal), kasza pęczak z jarmużem i warzywami 1/2 porcji (~150 kcal) = ~350 kcal
  • Nawadnianie (~460 kcal):
    • 2,5 l wody (uzupełniana na każdym punkcie)
    • 2 l izo  (uzupełniany na każdym punkcie)  = ~460 kcal

 

Strategia:

  • Odżywianie – wczesne śniadanie – jaglanka ok 04:00, potem baton ok. 06:00. Na trasę biorę żele i batony. Planuję jeść co ok. 30 minut, głównie żele, może co jakiś czas batona żeby wrzucić coś stałego do żołądka. Na punktach uzupełniam softflaski i jem bezpieczne – to co wiem, że na pewno wejdzie.
  • Nawadnianie – Regularnie, małymi łykami. W jednym softflasku izo, w drugim woda (do popijania żeli i na upał).
  • Taktyka – Według założeń czasowych, cały czas równym tempem. Regularne picie i odżywianie. Tempo z początku na lekkim hamulcu, żeby nie zbić nóg na samym początku. W zależności od samopoczucia – w drugiej połowie albo walka o utrzymanie tempa, albo zaczynam ściganie.

Wnioski:

  1. Warunki – Rano było rześko, ale nie zimno. Z biegiem dnia robiło się coraz cieplej – temperatury raczej z początku września niż połowy października. Bardzo słonecznie i ciepło, a do tego sucho. Biegłem Łemkowynę po raz pierwszy, ale legendarnego błota ani widu ani słychu.
  2. Tempo – Pierwsze 40 km poszło fantastycznie. Była moc, a ja cieszyłem się każdym kilometrem. Problemy zaczęły się na asfaltowym odcinku do Puław Górnych, gdzie dogrzało słońce, a ja trochę przegiąłem z tempem. Spaliłem się na tym odcinku i dalej już szło bardzo mozolnie. Mimo wszystko, na mecie zameldowałem się tylko z 8-minutowym opóźnieniem w stosunku do rozpiski. To znaczy, że potencjał był dużo większy gdyby lepiej rozłożyć siły i nie zasłodzić się po drodze.
  3. Odżywianie – Z początku super. Pilnowałem jedzenia żeli co 30 minut i regularnego nawadniania. Po 40-tym kilometrze wszystko siadło i żołądek się zbuntował. Nie chciał przyjmować nic słodkiego, a jak na złość, tylko słodkie było po drodze. Popas w Puławach tylko pogorszył sprawę. Musiałem się chwilę przegłodzić, ale odbiło się to na tempie w drugiej połowie biegu.

 

ORGANIZACJA I PODSUMOWANIE

Każdy bieg oceniam z mojej własnej perspektywy. Zwykle bardzo pozytywnie, choć potem wyczytuję wśród komentarzy, że jednak były jakieś problemy na trasie – a to czegoś zabrakło na punktach, a to biegacze śmiecili na trasie – to wkurza mnie najbardziej. Skoro miałeś miejsce w plecaku na pełny żel, to zmieścisz z powrotem puste opakowanie. Każdy biegacz widzi jednak tylko pewien wycinek rzeczywistości i na tym buduje sobie opinię o organizacji biegu.

Moja jest znowu pozytywna. Bieg był bardzo profesjonalnie zorganizowany. Precyzyjny regulamin, klarowna i merytoryczna odprawa online – nic nie pozostawiało we mnie pytań czy wątpliwości.

Trasa była oznaczona bardzo dobrze. Pomagał również fakt, że praktycznie całość wiodła jednym szlakiem – Głównym Szlakiem Beskidzkim. Raz tylko przegapiłem zakręt – przez własną głupotę, bo zapatrzyłem się w biegacza przede mną, a do tego właśnie zabierałem się za żel. Na szczęście nie zrobiłem więcej jak 100 metrów i ktoś mnie zawrócił.

Punkty były bogato wyposażone – owoce, żelki, ciastka, itp. Tam, gdzie miało być ciepłe, było ciepłe. Bez liku było słodkości, ale jak dla mnie, brakowało rzeczy wytrawnych – właśnie żółtego sera (tylko na 1. punkcie) czy słonych orzeszków, zwłaszcza na późniejszych etapach.

Jako, że trasa była naprawdę prosta, wolontariusze skupieni byli tylko na punktach. Ogromny plus za niespodziewany punkt na 63. km. Nie miałem tego punktu w rozpisce, ale dodatkowe tankowanie w ten ciepły, suchy dzień bardzo się przydało. Wolontariusze odwalili kawał dobrej roboty i obsługiwali mnie zawsze z uśmiechem, oferując aż nadto smakołyków. Dziękuję, dziękuję, dziękuję :)

Ostatnie słowo uznania dla Organizatorów za stworzenie ŁUT TV. Wprawdzie to pierwsze podejście i dużo jest jeszcze do poprawy (sporo miejsca w relacji nie zostało dobrze wypełnione) – sam nie oglądałem (Bo jak! Przecież biegłem!), ale większość śledzących bieg wypowiadało się podobnie. A jednak – za samą próbę należy się szacun! Wiedzą, co robią i co muszą poprawić – za rok będzie wideo relacja jak na UTMB!

STATYSTYKI

Na wszystkie Łemko biegi zgłoszonych było 2109 uczestników. Na dystansie 70 km wystartowało 398 zawodników, a ukończyło bieg 367 osób. Ja ukończyłem na 46. pozycji OPEN, z czasem 08:09:34. Tu znajdziesz wszystkie moje wyniki.

Wyniki najlepszych przedstawiają się następująco:

Mężczyźni:
1. Kamil Leśniak – 05:47:15
2. Rafał Klecha – 05:56:41
3. Miłosz Szcześniewski – 06:06:21

15. Marcin Suski – 08:09:34

Kobiety:
1. Katarzyna Solińska – 06:42:18
2. Anna Kącka – 07:14:01
3. Kinga Kwiatkowska – 07:25:41

Pełne wyniki Łemkowyna Ultra Trail 70  tutaj.

 

Strona główna

print
Facebooktwitter

Facebooktwitterrssinstagram